VI
IN MEDIAS RES
Zajrzyjmy jeszcze na
moment do wspominanej tawerny. Jak zmieniła się ulica Daleka, gdyśmy ją
opuścili?
Niewiele się zmieniło.
Był dzień; tłumu zatem nie sposób było uświadczyć. Co chwila ktoś wchodził;
inni wychodzili pośpiesznie, wychyliwszy wcześniej kolejkę. Może dwie. Paru wracało
po chwili. Niewielu jednak zostawało na dłużej.
Życie toczyło się
dalej. Choć ostatnie wydarzenia rozbrzmiewały jeszcze do niedawna szumnym
echem, dziś właściwie przycichły niemal i nikt prawie nie komentował
już bie-żących spraw.
Pozornie.
Raptem parę stołów
okupowanych było przez stałych bywalców. Wśród nich, rzecz jasna, znajdował się
znajomy jegomość. Imć Gwidon dyskutował z niegasnącym zapałem kolejny pomysł na
miarę złota mający przysporzyć mu nie tylko sławę, ale i ogromny majątek. W
rzeczywistości jednak po raz kolejny zamierzał bawić się na czyjś koszt,
szu-kając sponsora chętnego zainwestować kapitał początkowy na rzecz spółki
celem prze-prowadzenia wstępnych odwiertów w kopani diamentów w Wybrzeżu
Kości.
Innym zaś razem
planował Gwidon otworzyć hodowlę egzotycznych ptaków, a je-szcze innym chciał
przeprowadzić ekspedycję w niezbadany ląd, powołując się na auten-tyczne
poniekąd mapy, rzekomo znalezione w starej skrzyni swego pradziadka. W rze-czywistości nie mające jednak potwierdzenia – będące niczym więcej niż bezwarto-ściowym błędem wynikającym z obliczeń kartografów. Zmarnowany potencjał.
Wszystkie
te fantastyczne plany nie zostały oczywiście nigdy zrealizowane; a
główny zainteresowany znikał zawsze w niewyjaśnionych okolicznościach nierzadko w atmo-sferze jednakowego skandalu i nieustającego zamętu.
Zgoła lawirant co się zowie.
Życie prowadził na
ogól dość lekkie i niespieszne, nigdy nie przepracowując się za
nadto. Właściwie rzec by wypadało, Gwidon nie
przepracował uczciwie ani jednego dnia. A wolne
chwile – których miał przecie pod dostatkiem – spędzał, jak
mieliśmy już okazję wspomnieć, na niekończącej się hulance.
Tak więc płynąłby może
jeszcze czas bez zbędnego pośpiechu, gdyby imć Gwidon nie zawołał był nagle:
– Nosił wilk razy
kilka i... spadł z wysokiego konia.
– Cóż masz na myśli,
drogi Gwidonie? – odparł mu rozsądny głos Ademara.
– Jak to: co mam na
myśli? Imć pan Orsin. Przecież to o nim mówię. Zapomnieliście już, co się
wydarzyło?
– Co mieliśmy
zapomnieć? Nie żyje. Przecież wszyscy kiedyś umrą.
„Ale nie z pętlą
okręconą wokół szyi” – pomyślał naraz Gwidon.
– Nasz Bernard jak
zwykle pełen optymizmu – odparł Olaf znudzonym głosem, podpierając się łokciami. – Tylko pozazdrościć! Ale
buty jednak Orsinowi nie spadły. Wszystko można by mu zarzucić, ale trzymał się
chłop dziarsko do samego końca.
– Buty? – spytał
Bernard.
– Ano,
buty. Przecież o nich właśnie rozmawialiśmy. Słuchajcie, panowie: są
pie-niądze do zarobienia, ale potrzebny jest niewielki kapitał tytułem zadatku.
I trzeba się spieszyć. Jeden szewc...
– O nie! Nie. I jeszcze raz nie –
przerwał Olaf. – Nie chcę słyszeć o żadnych ge-nialnych interesach.
Nie ma mowy. Zresztą my wcale nie o tym rozmawialiśmy.
– O butach.
– No to ja o butach
właśnie.
– Panowie, co
się dzisiaj z wami dzieje? Weźcie się wszyscy w garść.
– Teraz to ja
nie rozumiem, Ademarze. Siedzimy sobie. Pijemy kulturalnie, rozma-wiamy.
Ot co!
– Ale
przecie nic z tego nie wynika. W kółko to samo. Mało razy już o tym mówi-liśmy? Wszystko się powtarza i nic się nie dzieje. Bez przerwy zaczynasz ten sam temat. Dokąd to prowadzi?
– A może tak być, że
każdy dzień jednaki. Ale co w tym złego? Nic cię przynajmniej nie zaskoczy. Tyle
dobrego.
– Ale ile jeszcze można tak żyć? – spytał filozoficznie Olaf.
– Ach, dajcie już
spokój, panowie. Rozchmurzcie się. Kto się ze mną napije? Dalej, wiara! – Wzniósł kufel, rzekłszy nieśmiało: – Bernardzie?
Znudzony Bernard
uniósł kubek z piwem i westchnął ciężko. Ademar ziewnął. Do-prawdy nic się nie działo. I bodaj nic nie wskazywało, że sytuacja miała się odmie-nić. Raptem z izby na piętrze
wyszedł kapitan statku handlowego odsypiający po nocnej zmianie. Idąc schodami w dół,
przeciągał się ospale.
– Czołem, panie
kapitanie – zawołał Gwidon. – Przyłączcie się do nas, będzie raźniej. Zawsze to jakaś odmiana.
– A dzień dobry panom.
Humor, jak widzę, dopisuje. Ja niestety nie mogę, ale wypijcie za moje zdrowie.
Mężczyzna rzucił w
kierunku Gwidona nowiutkiego dukata.
– A oczywiście, że
wypijemy. Co się ma zmarnować. Jak to mówią, co ma wisieć nie utonie. Ale szkoda.
– Wzięlibyście
się, panowie za porządną robotę. Czasu wam nie szkoda? Życie wam ucieknie. A na statku każda para rąk się przyda.
– Ale kiedy my nie
mamy siły na pracę. Ręce bolą, zmęczeni jesteśmy. Choroby morskiej można się nabawić. I za nędzne stawki mielibyśmy robić?
– O wy lenie jedne. Do
uczciwej roboty byście się lepiej najęli, a nie na tyłkach od rana do nocy przy
piwie bąki zbijać. Ale co to? Macie szczęście, że dzwony biją. Dałbym ja wam musztrę, ale wzywają mnie. Czas ruszać. Czołem
wszystkim, do widzenia.
I wychodząc pospiesznie, kapitan mruczał jeszcze do siebie: „Łotry jedne. Uczciwej roboty wam potrzeba jak Pan Bóg przykazał”. Uderzenia dzwonu portowego zagłuszały jednak jego szept.
Po chwilowym zamieszaniu – zdaje się – wszystko było jak dawniej; zupełnie jakby incydent ów nie wydarzył się nigdy, albo był niczym więcej niż sennym majakiem. Ledwie przewidzeniem.
– No i widzisz,
Gwidonie. Właśnie o tym mówię: nic się nie dzieje. Od rana do nocy to samo.
– Wyjdźmy gdzieś,
panowie. Zróbmy może coś nowego. Najmijmy się do wojska. W porcie
pełno statków, wsiądźmy do któregoś i odjedźmy gdzieś daleko. Ku przygodzie,
moi panowie. Ku bezkresnej przygodzie! Tylko wpierw napijmy się troszeczkę, bo mi w gardle zaschło.
– Toż przecie pan
kapitan proponował nam posadę na statku – odparł Bernard. – Sam go odprawiłeś.
– Tylko grzecznie mi się tu bawić, bo jak nie to mi stary skórę przetrzepie – po-wiedziała karczmarka z udawaną złością do któregoś klienta gdzieś w oddali. – Zrozu-miano?
– A pewnie, że zrozumiano. Zdrowie, szefowo!
– Cóż się z tobą dzisiaj dzieje? – dopytywał Ademar. – Czujesz się jakiś nieswój? Co rusz bredzisz jakieś głupoty. Do tego blado wyglądasz.
Naszemu jegomościowi w jednej chwili zakręciło się w głowie. Poczuł się otępiały, jakby zmysły zaczęły nagle go zawodzić. Raptem przyszedłszy całkiem do siebie, był jak nowo narodzony; choć sam nie rozumiał swojego stanu, udawał przed sobą że nic wielkiego się przecie nie stało. Za dużo alkoholu – całkiem możliwe. Zbyt duszna izba. Kto wie?
– O czym to rozmawialiśmy?
Do tawerny
niespodzianie wszedł inspektor policji, rozglądając się naokoło. Był to
starszy, nieco ociężały człowiek o stosunkowo niesympatycznej, rzec by można,
aparycji. Na jego dość elegancki mimo wszystko mundur składały się granatowe
bryczesy i czerwona kurtka ze złotym akselbantem i grubo haftowanym szerokim
biało-granatowym kołnierzu, i takichże mankietach. W ręce trzymał laskę.
Człowiek ów
omiótłszy wzrokiem każdy kąt, skinął głową na swych chłopaków. Ci zaś rozeszli
się po izbie, przyprawiając ją o granatowe i czerwone barwy. Inspektor postą-pił
wreszcie kroku, gdy pulchne dziewczę nachylało się nad Gwidonem, podając mu
kufel piwa.
– Wariat! –
wrzasnęła karczmarka, chichocząc, gdy ten przerzucił ją przez kolano i dał jej
klapsa. – I patrz, cóżeś narobił, urwipołciu jeden! Przez ciebie całe
piwo wylałam. Tyle dobra się zmarnuje. Stary pewno znowu mi przyłoży. Wszyscy święci niech
mają mnie teraz w swej opiece.
– Nic się nie zmarnuje. A za to chętnie
wypiję. Zatem zdrowie imć Adama Orsina! Niech
mu się tam lepiej żyje, gdziekolwiek trafił. Pijemy za pana Orsina. Wiwat wszyscy!
I wylał kufel piwa pa
podłogę.
– Pięknie. Tylko kto
to potem posprząta? Wariat. Istny wariat.
Karczmarka odwróciła
się naraz, pobladłszy w jednej chwili. Instynktownie cofnęła się przepełniona
strachem, widząc zbliżające się w jej stronę chmurne oblicze inspektora policji.
– Rozejść się! –
krzyknął inspektor. – Rozejść się wszyscy. Co to ma znaczyć? Za cześć spiskowca pijecie,
psubraty cholerne? Na mocy miasta Gryffino aresztuję was wszystkich za
wszczynanie buntu. Proszę za mną, panowie.
– I masz, Ademarze swoją odmianę. Ale zaraz, puszczaj mnie,
salcesonie jeden. Porządnych ludzi w biały dzień zaczepiacie?
– Proszę za mną. Ale
już. Bez dyskusji.
– Zamilcz, kobieto, bo i ciebie do karcera zamkniemy.
– Zostaw, łapy przy
sobie, gałganie – awanturował się Gwidon. – A poszli mi stąd. Mama kaszą dzieli. Boże w niebiesiech, dopomóż. Od kiedy to rzucacie się na uczciwych
ludzi? Jak na psy jakieś, co? Ręce przy sobie, powiedziałem!
Inspektor wyprowadził
szamoczącego się Gwidona na zewnątrz. Reszta została pochwycona niemal w tej
samej chwili przez pozostałych stróżów. Przechodnie zatrzy-mywali się na
moment, zastanawiając się, cóż to za nagłe zajście płoszy tę do niedawna jeszcze
sielską atmosferę.
– Macie za swoje, psubraty. Żeby tak zdrajcę popierać w biały dzień jeszcze przy światkach? – pytał inspektor, prowadząc nieszczęsnego Gwidona. – Buntów
się zachciewa? Dosta-niecie wy jeszcze nauczkę.
Czarne ptaszysko
rozsiadło się na pobliskim dachu, zwracając uwagę naszego jego-mościa. Zdawał
się obserwować Gwidona ku jego nieskończonemu zakłopotaniu. Kręcił łbem jak mechaniczna zabawka, zakrakał
i odleciał raptem nie wiadomo gdzie.
„Przeklęte ptaszysko.
A żeby cię tak jakiś kocur dorwał”.
Gwidon zdołał wyrwać
się w końcu z uścisków policjanta. Zresztą nie trwało to długo. Wykorzystując odpowiedni moment i fakt, iż
inspektor wcale nie trzymał go prze-sadnie mocno, Gwidon zaparł się nogami i
odchylił się całym ciałem do tyłu; uwzględ-niając nawet chwilową konsternację
inspektora, nie tracił czasu. Klepnął w zad stojącego obok konia. Ten
wierzgnął; zdrowo kopnąwszy inspektora, powalił go na ziemię.
Gwidon, nie oglądając się już nawet za siebie, dosiadł
policyjnego wierzchowca i pognał w siną dal.
Witam,
OdpowiedzUsuńautorze, trafiłam tutaj i cóż chciałabym przeczytać, ale teraz się trochę pogubiłam, bo nie wiem jak czytać, rozdziały od 1 do 3 nie są aktywne...
poza tym przeczytałam kawałek tego rozdziału i bardzo mi się podoba...
Dużo weny życzę Tobie...
Pozdrawiam serdecznie Aga
Miło mi. Cóż, one są jak najbardziej aktywne; tyle że opublikowałem kilka fragmentów w jednym poście, a nie wiem, jak zrobić link odsyłający do konkretnego fragmentu w tekście. Pracuję nad tym. Póki co podaję link do początku opowiadania. Może to rozjaśni sytuację.
OdpowiedzUsuńRównież pozdrawiam!
Cześć, zapraszam do przeczytania mojego opowiadania :) Opowiada ono historię dwojga mężczyzn, którzy od zawsze są wrogami. Pewnego dnia na ich drodze staje kobieta, która kompletnie odmieni ich życie. Mam nadzieję, że mnie odwiedzisz. :) http://different-konoha.blogspot.com/ Zapraszam i pozdrawiam
OdpowiedzUsuńŚwietny szablon ;)