czwartek, 28 kwietnia 2016

V 
WYŁANIAJĄ SIĘ NOWE MOŻLIWOŚCI
Tegoż samego dnia jeszcze, skuszona zapewne nagłą potrzebą odetchnięcia świe- żym powietrzem – znienacka bowiem przyszła do niej ta myśl, zresztą całkiem pod- świadomie, że oto właśnie, pierwszy raz  chyba, dusi się w tych murach – pani Konstan-cja zapragnęła rozkoszować się upojnym widokiem z jednego z tych licznych i je-szcze modnych podówczas tarasów. 
Co więcej, zdaje się, że sama posiadała ich dwa tylko w swej komnacie na piętrze, która stanowiła zarówno salon, jak i pomieszczenie jadalne. Za buduar i sypialnię służyły jej osobne pokoje; to właśnie tam odbywała rytuał codziennej toalety. Jadała, i spędzała większość leniwie płynących dni, głównie w samotności. Rzadko bowiem opuszczała swój salon, a pomieszczenie owo było tak ogromne, że zmieścić by się w nim mogło chyba całe piętro wraz z sześcioma pokojami. 
A gdy jednego razu zgubiła ulubiony wachlarz, wywołując przy tym, rzecz jasna, nie lada awanturę, przetrząsnąć trzeba było dosłownie każdy kąt, choć i tak nie został nigdy znaleziony. Wachlarz, oczywiście.
Hrabina spostrzegła naraz, że słońce od południa właśnie rozpromienia jej salonik, wyciągając ku niej świetliste dłonie, to znów malowało rozmaite wzory na orzechowej podłodze. I tak jak stała – w peniuarze i szlafroku podążyła jak we śnie za tą łuną przedziwną i już po chwili, krocząc złocistym kobiercem, znalazła się na zewnątrz. Nie do końca świadoma, co się dzieje z nią w owej chwili, zaczęła wmawiać sobie, że nie chce być dłużej częścią tego świata. 
Gdyby autor niniejszej księgi chciał uchodzić za natchnionego poetę, powiedziałby z pewnością, że serce Konstancji było z kamienia: z wierzchu ogrzane słońcem, wewnątrz zimne jak lód. Ale powiedzieć, że była występna to przesada, że była nieświadoma własnych czynów – skrajne niedomówienie. Pani de Vine doskonale zdawała sobie sprawę z własnego postępowania. Nie widziała w nim niczego nieobyczajnego. Wszak ko-biety miewają swoje kaprysy. 
Konstancja była jednak niemożliwa!
Odurzył ją ten nagły przypływ świeżości, a ostre światło raziło niemiłosiernie. Naj-pierw dotarły do niej jakieś dźwięki, dziwne hałasy, których pochodzenie było dla hrabiny zgoła nieznane. Słyszała owe dźwięki, będąc jeszcze wewnątrz swego pięknego salonu. To one niejako zachęciły ją, by wyjść na taras. Już całkiem przytomna, Konstancja jęła wy-ławiać z tego zamglonego jakby obrazu coraz więcej szczegółów. Oparła delikatne dłonie na szorstkiej powierzani balustrady i spoglądała w dół. Usta jej przybrały nieodgadniony wyraz. A oto, co ujrzała:
Powóz zaprzężony w dwa konie podjechał z turkotem drewnianych kół; końskie ko-pyta z kolei stukały miarowo o brukowaną ścieżkę. Pojazd, rzec by można celowo prze-jeżdżał tuż przed dziedzińcem, na który wyglądało okno w sypialni pani de Vine, gdy nie wiedzieć czemu przednia oś nagle została uszkodzona, a woźnica zmuszony zahamować, zatrzymał swój wehikuł w momencie, gdy Konstancja właśnie wyglądała na zewnątrz. Widać niezbadane są wyroki boskie. 
Ona sama nie pojmowała wprawdzie jeszcze niczego, choć z pewnością domyślała się ukrytego zamiaru owego zajścia; przede wszystkim jednak obserwowała je z wielką uwagą. 
Pani Konstancja westchnęła niemal bezgłośnie jakby naraz brakło jej tchu.
Tył owej bryczki bez budy – a raczej prostego wozu, trudno bowiem było jedno-znacznie określić rodzaj wspomnianego wehikułu – obciążały kufry tudzież skrzynie. Nie będziemy jednak zajmować się ich zawartością. Wszak to nie one nas interesują! Pomię-dzy woźnicą a bagażem było jeszcze dość miejsca, zasiadały tam trzy niewiasty; tak przy-najmniej wydawało się pani hrabinie. Kobiety odziane zgodnie ze zwyczajem żałobnym, to jest w ciemnych i powłóczystych szatach, były podobne tym, jakie można było spotkać w cyrdyjskich legendach. A twarze ich puste, zupełnie bez wyrazu, przysłonięte chustami zdawały się mówić, że to nie istoty ludzkie a cienie; widma najprawdziwsze. Istoty owe nie były dłużej niewiastami. Stały się żałobnicami. Oto jak rozpacz zmienia ludzi. 
Kobiety siedziały w milczeniu. 
Pani de Vine z zaciekawieniem przyglądała się, cóż to za upiory nieszczęśliwe zasia-dają w tym orszaku. „Interesujące – wyszeptała. – Czy to aby dzieje się naprawdę? Dobrze, niech więc tak będzie”.
Doprawdy malowniczy musiał być ten widok, gdy wiatr rozwiewał zgrzebne suknie żałobnic. 
Czy cierpienie może być piękne? Cierpienie uszlachetnia, ale przemienia też mło-dzieńca ongi pełnego życia w zniedołężniałego starca. Cierpienie jest bratem nędzy. Cóż zatem w nim pięknego? 
Pierwsza z niewiast, odziana w czerń, niczym matrona, kołysząc się, tuliła w o-bjęciach coś, czego pani Konstancja dojrzeć nie mogła, choć uparcie wytężała wzrok. Było to dziecko. Niespełna siedmioletnia dziewczynka, ten słodki aniołek zdawał się drzemać beztrosko w ramionach matki, jakby rozumek tak przecie niewinny i skory do chłonięcia największych tajemnic, nie potrafił wszakże ogarnąć całego nieszczęścia. Jak pięknie by-łoby śnić tak spokojnie, gdy naokoło tyle cierpienia! 
Obok siedziała druga, wsparta bezwiednie o matczyne ramię, odziana w głęboką zieleń, jakiej pozazdrościć mogą najciemniejsze trawy i wszelkie lasy. Dzieło ręki śmier-telnej – ten strój żałobny. Natura bowiem w swej nieskończoności nie zdołałaby nigdy stworzyć czegoś równie przerażającego. Widać tylko człowiek potrafi niszczyć i nadać formę, by to zniszczenie opisać, zamknąć w żałobnym stroju. 
Julia nie mogła mieć więcej niż siedemnaście lat. Dziewczęcą kibić ostatniej, niby habit, pokrywało granatowe sukno; woal osunął się z jej twarzy, ukazując ciemnie włosy i twarz czternastoletniej panny.
Pani Orsin, nie mając sił na żal, siedziała spokojnie. Wydawało się, że raptem popa-dła w rodzaj zamyślenia, wypłakawszy już wszystkie łzy. Zresztą nie było też ku temu stosownej chwili. Nie miała kiedy rozpaczać. Ledwo pochowała męża, a już kolejne zmartwienia spadły na nią nie wiedzieć skąd; musiała zająć się córkami, te biedne istotki miały na całym świecie bodaj tyko ją jedną. 
Nagle Waleria odwróciła się. Odsłoniła czarną materię, ukazując twarz. Była dość młodą i urodziwą kobietą, niewiele starszą od Konstancji, zgryzota jednak zdążyła już odcisnąć na niej piętno; żal i cierpienie szybko zmienia oblicze ludzkie; wspomnieliśmy o tym. Wycieńczona niemal i załamana do reszty, mimo to spokojna jeszcze nadludzkim wysiłkiem, spojrzała w kierunku hrabiny. Ta z kolei zadrżała.
„Dopiero co odebrałam ci męża, zabrałam dom i majątek, a ty śmiesz patrzeć na mnie z politowaniem. Współczujesz mi?” 
Pani de Vine jęknęła jakby przerażona i po chwili znikła już, nie mogąc znieść widoku tej biednej kobiety. Edmund, przyszedłszy wreszcie do siebie po nagłym odrętwieniu, spowodowanym trwogą i szokiem, jakie wywołało u niego upokorzenie pań Orsin, jął ostatecznie uświadamiać sobie swoją klęskę. Trzeźwość umysłu nastąpiła równie szybko jak uczucie owego zdziwienia. Niewiele jednak mógłby uczynić, nie był zdolny ochraniać rodziny zmarłego, to i oddalił się pospiesznie, nim ktokolwiek zdołałby go przyuważyć. 
Krokom jego wtórował trzepot skrzydeł oraz gardłowy krzyk złowieszczego kruka, rzekłbyś dźwięk z samego dna piekieł, jakby kto darł w strzępy umęczoną duszę.

Pani de Vine zostawiła za sobą wszystko. Zapragnęła powrócić do swojego bogato urządzonego salonu. Cały poranek i popołudnie nie należały do najprzyjemniejszych, Konstancja nie sypiała bowiem ostatnio zbyt dobrze; z trudem zasypiała w nocy, za to w dzień była senna i rozdrażniona. Czasami zdarzało się jej odpłynąć myślami na kilka minut, pozostając w półuśpieniu. Nie pomagała kawa, nie pomagały ziołowe mieszanki i od jakiegoś czasu hrabina coraz częściej sięgała nawet po morfinę. 
Niespodzianie pani de Vine poczuła głód. Dochodziła już prawie trzecia po południu, a ona wciąż nie czuła się głodna aż do teraz. Wprawdzie jadała niewiele i niezbyt często. Nadmiar wrażeń widocznie wpływał nie tylko na samopoczucie, ale i na apetyt. Konstancja zadzwoniła już była na pokojową i czekała, aż ta przyniesie coś do zjedzenia. W międzyczasie anemicznie opadła na szezlong, usadowiła się jak najwygodniej i po chwili chwyciła ze stolika jakąś książeczkę oprawną w czerwoną skórę ze złoconymi rogami. Zadzwoniwszy po raz wtóry, jęła czytać swoją książeczkę. Tak oto czekała, aż jej ktoś odpowie.
Posiliwszy się wreszcie, pani Konstancja wróciła do lektury, po czym przysnęła wcale lekkim snem. Nie spostrzegła nawet, że robi się już późno. Dopiero gdy do saloniku wpadł lokaj, Konstancja ocknęła się. Starszy siwy i niezwykle energiczny pan wprowadził ob-szarpaną dziewczynę, ta z kolei szamotała się niemiłosiernie. Hrabina patrzyła ze zdzi-wieniem, podnosząc się z szezlongu. 
– Puszczaj zaraz. Ja przecie niczego nie ukradłam! To on sam, ten wariat dał mi to wszystko. Mówię, przecie, jak było: sam mi do ręki wciskał. Bierz – powiedział, to wzię-łam. Co miałam nie wziąć!
– Co się tutaj dzieje? Co to za nieboga? Mów zaraz, okrutniku jeden, po coś ją tu sprowadził. Tylko mi tu nie kłam, słyszysz? Już ja dobrze wiem, kiedy nie mówisz mi prawdy. I nie szarp jej tak. Widzisz, że się boi.
– To ona, to... ona... – mówił niezwykle podekscytowany. – Szanowna pani, znaleźli ją! To ta dziewczyna z listu...
– Ta żebraczka? Cóż, nie tego się spodziewałam. Jesteście  pewni? Nie wygląda...
– W rzeczy samej, pewni jak nie wiem co – wszedł jej w słowo, a Konstancja spoglądała na niego, to znów na tę dziwną żebraczkę, która rzekomo miała być kimś więcej. – To ona jest, ta dziewczyna.
– Dobrze już. Dobrze. Nie unoś się tak. Zrozumiałam. A ty, serce, powiedz mi lepiej gdzie oni cię w ogóle znaleźli – taką zabiedzoną?
– W kuchni, proszę szanownej pani. Pewno kucharki dokarmiały ją już od dłuższego czasu. Zaraz karzę skóry wykarbować i na twarz wyrzucić. O tak. Już ja sam dopilnuję, proszę szanownej pani.
– Nie, nie. Wręcz przeciwnie! Dobrze się stało. Myszka sama wpadła w sidła. –powiedziała jakby sama do siebie, nieco ciszej. – Możesz iść – upewniła go, gdy ten zatrzymał się, nie wiedząc najwyraźniej, co ze sobą zrobić. – Albo lepiej przypro-wadź dwie służące, potem możesz odejść. Trzeba cię doprowadzić do porządku, moja panno.
– Ja niczego... Och...
– No chodź tutaj, nie bój się, duszko. Podejdź bliżej, niech no cię obejrzę.  
Hrabina wyciągnęła ręce i objęła drżącą dziewczynę.
– Biedne dziecko. Teraz jesteś już bezpieczna. Więc to ty. Nareszcie... Widziałam cię tam. Pamiętasz mnie? Spojrzałaś wtedy na mnie; ja też na ciebie patrzyłam, więc musisz to pamiętać... jeszcze nie tak dawno. Wczoraj. Nie, nie wczoraj. Ach, wybacz, plotę bez namysłu. A więc pamiętasz mnie. Tak, widzę to w twoich oczach. – Przyłożyła dłoń do swoich ust. – A ty na co jeszcze czekasz? Migiem!
Lokaj aż podskoczył i wybiegł niemal na jednej nodze.
Nie minęła chwila, gdy służące, o które prosiła Konstancja, zjawiły się nareszcie. Dwie lekko speszone panny debiutantki terminujące u hrabiny uczyły się właśnie, jak usługiwać przyszłym mężom. Kiepski będzie z nich pożytek, jeśli nie przestaną się wiecznie wszystkiemu dziwić. I ten rumieniec wstydu, który nie przystoi przecie w każdej sytuacji. Panowie jeszcze gotowi pomyśleć, że są jakieś chore, i cała praca pójdzie na marne. Przecież nie tego je uczyła.
Panny intuicyjnie stanęły za obdartą dziewczyną.
– No już, dziewczęta, co tak stoicie? Do roboty! trzeba ją przecie ukąpać i jakoś przebrać. Nie widzicie, w jakim jest stanie? Nic się nie bój, serdeńko – Konstancja złapała ją za dłonie. –Teraz już wszystko będzie dobrze, zobaczysz.
Dziewczęta spojrzały po sobie, wzniosły oczy w kierunku pani hrabiny. Konstancja z miną wyrażającą zdziwienie, że wciąż nie rozumieją, ponagliła je kiwnięciem dłoni. Służące pokierowały biedaczkę w stronę jaźni. Z początku nie chciała iść, odwróciła się w kierunku hrabiny. Chciała zrozumieć, ale pani Konstancja nie zamierzała niczego wyjaśniać
Służące rozczesywały włosy w poszukiwaniu wszy, zaglądały do uszu; sprawdzały uzębienie. Wreszcie zaczęły rozsznurowywać gorset. Co zrobić? Próbowała stawiać opór – nadaremnie. Sekret zaraz wyjdzie na jaw i wszystko się wyda. Nie będzie już bezpie-cznej kryjówki... Cóż za straszne upodlenie – tak rozbierać człowieka; bezkarnie szarpać i patrzeć. Pozwolić spłonąć ze wstydu. Nie ma świętości. Nie ma...  B o g a  nie ma. Gorset upadł na ziemię. Po policzkach zaczęły spływać łzy. Służące zdzierały dessous rozlatujące się w rękach, odsłoniły blade ramiona. Odsłoniły plecy.
Dziewczyna nie rozumiejąc, co się dzieje, nie mogła powstrzymać łez. Zakryła rękoma swą nagość. Pochylając się do przodu i kurcząc, próbowała zasłonić możliwie jak najbardziej swój brzuch. Konstancja nie przestawała patrzeć. 
–To takie naturalne. Nie wstydź się, bo i nie ma czego; jesteś już kobietą. Nie masz przecież nic do ukrycia. 
I na co tak wbija swój wzrok? Nie masz nic do ukrycia czy raczej: przede mną nic nie ukryjesz? Cóż za podłość. Co za tupet!
– Dobrze już. Wystarczy. Teraz wykąpcie ją. I nie żałujcie mydła – rzuciła na odchodne, odwracając się do wyjścia. 
Przecież jeszcze przed chwilą stała przed nią półnaga. Skąd ta nagła obojętność? Po cóż to wszystko? Po co to całe przedstawienie? Przecież Konstancja wiedziała może o wszystkim, domyślała się tego. Przecież na to właśnie liczyła. Chciała przekonać się na własne oczy. Boże... chciała, żeby to była prawda. Tego skrycie pragnęła i niewątpliwie udało się dostrzec tak skrywaną tajemnicę. Po cóż zatem całe to upodlenie? Jakby życie za mało nas doświadczało każdego dnia.
Pani de Vine trzymała w rękach list stojąc tyłem, gdy panienki wprowadziły z powrotem przebraną już dziewczynę. Wyczekiwała w napięciu  nie dało się ukryć. Konstancja spoglądała w okno zamyślona, czekając nie wiadomo na co. Usłyszawszy nieśmiałe głosy służących, odwróciła się z uśmiechem i zawołała:
– Ach, nareszcie! W końcu wyglądasz, jak na damę przystało. No, prawie... popracujemy nad tym. Nie stój tak, moja panno. Podejdź bliżej; no już, duszko. Właśnie tak. Zuch dziewczyna. I nie garb się. Doskonale.
– Nie rozumiem. Dlaczego niczego nie rozumiem? To wszystko mnie przeraża. Dlaczego... Co się dzieje? Tak strasznie się boje. Proszę... 
– Jesteś tutaj, bo tak właśnie miało być. – Położyła dłoń na jej ramieniu. Mówiła tak przyjemnie, tak niezwykle... przyjaźnie. – Tutaj jest twoje miejsce. Tutaj czeka cię szczęście. Koniec twoich zmartwień. Uwolniłam cię od nich. Twoje dziecko...
– Och, a więc...
A więc wszystko się wydało – sekret, który być może nigdy nie był sekretem. Konstancja uśmiechnęła się.
– Powiedz, dziecinko, który miesiąc, zdradź mi wszystko. Od jak dawna to ukry-wasz? Muszę wiedzieć, kiedy to się stanie. Już niedługo, prawda?
– Więc... więc pani wie o wszystkim. Boże jedyny, co teraz? Co ze mną będzie?
– Oczywiście, że wiem. Matki z miejsca wyczuwają takie rzeczy. Czemu się dziwisz? Cała promieniejesz.
Dziewczyna nie zrozumiała.
 – Och, poza tym twoja własna matka powiadomiła mnie dużo wcześniej. Niestety była dość oszczędna w w szczegółach. A myślisz, że dlaczego ci ludzie cię szukali, co? dlaczego nie zdziwiło mnie twoje przybycie? Wiedziałam, że się zjawisz. Oczekiwałam... Wszystko było w liście. O, tym tutaj. Proszę, czytaj, jeśli chcesz.
– Proszę nie robić mi krzywdy. To tylko małe bezbronne dziecko. Czemu toto zawiniło? Ja naprawdę niczego nie pragnę, tylko odrobiny spokoju. Żadnego dziedzictwa. Dla siebie nic. Żeby tylko moje dziecko było bezpieczne. Czy to dużo?
– Kto powiedział, że chcę krzywdzić kogokolwiek? Jesteś tutaj pod moją opieką. Przybyłaś, by urodzić. I urodzisz to dziecko. Bezpiecznie; zapewniam cię. A ja... ja wychowam je jak swoje własne. Będę mu matką. Urodzisz mi dziedzica.
– Nie, proszę. Niech pani zaraz przestanie. Proszę tak nie mówić. Jak można... Nie.
– Pomyśl tylko, uwolnisz się od kłopotu. Pozbędziesz się tylko ciężaru. Jesteś jeszcze młoda. Dziecko by ci tylko zawadzało. A mnie? no cóż... Pomyśl tylko.
– Nie oddam własnego dziecka. Już bym prędzej umarła razem z nim, z moją kruszyną. Nie dam go skrzywdzić.
– Och, głupia! Rozejrzyj się tylko. Chcesz umrzeć, to sobie umrzyj. Sama z trudem przetrwasz parę miesięcy. Jak dobrze pójdzie, to może kilka lat. A co potem? Myślisz, że dziecko przeżyje na ulicy? Nikt cię nawet nie zatrudni. Z kim je zostawisz? Pomyśl, gdzie mu będzie lepiej niż u mnie? Nie chcę go skrzywdzić, tylko dać mu miłość. Czy nie na to zasługuję? W czym jestem gorsza od ciebie? A ty? – co możesz mu dać? Własny ojciec posłał za tobą zbirów. Matka pozbyła się kłopotu. Nie masz niczego. Nie masz dokąd pójść. Powiedz, gdzie się ukryjesz?
– To już nie pani zmartwienie. Proszę zatroszczyć się o własne dzieci, a mnie dać spokój. Nie pozwolę w żadnym razie...
– Ja nie mogę... Nigdy nie będę w stanie urodzić. Co za okrutny żart ze strony losu, nieprawdaż? Och, nie lituj się nade mną. Chciałam tylko jednego. Jaką straszliwą zbrodnię popełniłam? Starzeję się. Jaką cenę przyjdzie mi zapłacić? Wkrótce nic po mnie nie zostanie. A ty... ty jesteś młoda, pełna życia. Na co ci to?
– Och, pani nie może mieć dzieci. A ja nawet nie umiem pani współczuć.  To tylko słowa... Przykro mi.
„Nie po tym, co się stało. Zbyt wiele zła” – pomyślała, wypuszczając z ręki zmięty list. Chwyciła jej zimne dłonie. Konstancja uśmiechnęła się, choć wyraz jej twarzy nie zmienił się, odkąd wspomniała tylko o swoim dziecku. Wciąż była smutna.
– Tak mi przykro – dodała jeszcze dziewczyna. – Ale jak? Boże, przecież pani powiedziała, że jest matką... Jak to się stało? Czy próbowała pani... Och, proszę wybaczyć niedyskrecję. Matka często ganiała mnie za brak ogłady. Powtarzała mi, że jestem nie-taktowna. Kiedy się zbytnio unoszę, pani rozumie... Ale proszę wybaczyć. Przecież ja nigdy nie powinnam była pytać.
– Czy byłam kiedyś przy nadziei – o to chciałaś zapytać? Czterokrotnie. Raz... raz nawet urodziłam. Chłopca. Był taki piękny. Widziałam go przez chwilę. Nie pamiętam, jak wyglądał. Wiem tylko, że był śliczny; może tak chciałam go zapamiętać. Tak po prostu. Wiesz, śnię o nim czasem. Inne dzieci mnie nie odwiedzają, ale on przychodzi... Taki śliczny.
Dziewczyna nie zauważyła nawet, kiedy usiadły. Siedziały na przeciw siebie, trzymając się za ręce. Rozmawiały. Mówiły, jakby były sobie bliskie. Zupełnie jakby znały się całe życie. Dziwne.
   Co stało się z dzieckiem? Chłopiec zapewne umarł. Na pewno nie żył. Nie należało zatem pytać. O wszystko można było zapytać, ale nie o to. Zbyt bolesne. Niepodobna wyobrazić sobie czegoś tak potwornego. Co by się stało, gdyby i jej dziecko spotkało co złego? Zapewne pękłoby jej serce. Przez co musiała przejść ta kobieta... Niewyobrażalne. Nie miała już serca do złamania. Zapewne nie miała już niczego. Pustkę wypełniała bogactwem. Nie, nie do pomyślenia. Czy ta kobieta była kiedyś szczęśliwa? Zapewne. Przez moment. Tak, była szczęśliwa. Każdy był. A teraz?
„Co robić? Co począć? Boże, gdzież jesteś? Boże, co mam zrobić. Co ja pocznę? Moje dziecko...”
– Wiesz, nie myśl o mnie źle – zaczęła pani de Vine po krótkiej ciszy. – Nie chciałam cię nastraszyć. Tak bardzo się boisz... Nawet nie wiem, jak musisz się lękać. Tyle przeszłaś zupełnie sama. Opuszczona przez wszystkich. Tak dobrze cię rozumiem. Nie mam tutaj żadnych przyjaciół. Zawsze sama. Musiałam zupełnie zdziwaczeć przez te wszystkie lata. No, ale już... spokojnie. Nic się nie bój. Wiesz, zamieszkaj tu ze mną. Tak, to dobry pomysł. Będziesz tu miała spokój. Nic ci nie grozi. Obiecuję. Tylko zostań.
  – Dziękuję za gościnę, ale ja... nie mogłabym. Jakże tak? Nie godzi się przecie.
– Zostań, proszę. Zostań choć do rozwiązania. A potem się zobaczy. Będziemy tu sobie razem żyły jak siostry. Zajmę się twoim dzieckiem. Pomogę.
„I znów mówi o dziecku. A już zaczynałam ufać. Mogłabym uwierzyć. Miłe słówka, a gdy przyjdzie co do czego, odbierzesz mi syna. Boże, nawet jej współczułam... Ale ta kobieta przecie musi być zupełnie bez nadziei. Dlaczego się nad nią lituję? Sama jest sobie winna. Ma wszystko... Chyba naprawdę zaczynam jej współczuć; ona straciła dziecko. Niewyobrażalne. I to kilka razy. Boże, co robić? Co począć. Czy mam słuszność? Pomóc jej, czy odejść? Ona jest niemoralna...”
– Ja... zastanowię się. Naprawdę. Dziękuję za wszystko, ale teraz powinnam już chyba iść. Czas już na mnie. Do widzenia. Żegnam panią. – Konstancja złapała ją za rękę i przyciągnęła do siebie, gdy dziewczyna szykowała się do wyjścia.
– Zostań jeszcze. Wkrótce podadzą podwieczorek. Opowiedz coś o sobie, coś więcej... – uśmiechnęła się, robiąc najsłodszą minę. Nie było odwrotu. Trzeba było zostać. Została więc na moment.
– Nazywam się...
– Tak. Wiem to wszystko. Wiem, o tym Anno. Powiedz mi coś więcej. Opowiedz mi historię swojego życia. Zdradź, kim jest ojciec twojego dziecka.
– A czy to ważne? Zostawił nas przecie. Czy dla takich można mieć jeszcze odrobinę miejsca w sercu? Oby choć po śmierci zaznał spokoju, bo ja wybaczyć mu nie mogę. Bóg chyba tylko zdoła. Tak po prostu... zostawił nas. Mnie i moją dziecinkę. Tyle zmartwień. Jeszcze się toto nawet na świecie nie pojawiło, a kocham tak bardzo. Życie bym chyba oddała. Moja mała nadzieja; chyba tylko to trzyma mnie jeszcze na tym świecie.
– A ojciec? Wyrzucił cię, prawda?
– Wyrzucił? Żeby tylko! Głupia myślałam, że jak wrócę po miesiącu, to weźmie mnie w ramiona. Tak po ojcowsku przytuli i powie: „No, już, Aneczka, nie płacz więcej. Przecie to krew z mojej krwi”. A on co? Zbirów za mną posłał. Zagroził, żeby więcej nie wracać. Chciał nas zatłuc. Mówił, że bękart dziedzicem nigdy nie zostanie. Choćby nigdy wnuka nie doczekał i na łożu śmierci męki straszliwe cierpiał. Co miałam robić? Uciekłam. Gniew jego, ojca znaczy się, długo za nami podążał. Jak cień. I matka...
– To matka cię tu wysłała? Wśród tych... Boże... I pomyśleć, że nic ci się nie stało! Cała chyba jesteś? Nikt cię nie skrzywdził?
– Och, wszystko ze mną dobrze. Wszystko w porządku, naprawdę. Dziękuję. Trochę tylko zmizerniałam. Ludzie byli dobrzy, życzliwi na ogół. To znaczy nie zawsze, ale litowali się nade mną. Więcej życzliwości zaznałam od obcego niż... Szkoda słów. Nie mówmy o tym. Tak, to matka mnie tu wysłała. Biedna kobieta. Nie myślę o niej źle, naprawdę. Mogę przysiąc! Modlę się za nią. Gdyby nie ojciec... Toż przecie ona nigdy nie dałaby mnie skrzywdzić! Ale co miała zrobić?
– Rozumiem. Och, wybacz mi. Musisz być strasznie zmęczona. Powiedz mi tylko, jak długo jesteś w ciąży, ile pozostało jeszcze do rozwiązania? 
– To było cztery miesiące temu. Bo widzi pani... ja wtedy... to znaczy... Ja jeszcze nigdy! Przysięgam, to był pierwszy raz!
– Dobrze już, moja duszko. Ale dokąd ty w ogóle chcesz pójść. Zostań. Robi się późno. Musisz być zmęczona. Dostaniesz pokój. Tylko zostań. Najesz się do syta. Wyglądasz jak cień. Bogu dzięki, że nic ci się nie stało i że z dzieckiem wszystko dobrze. Z czego wyście żyli?
– Dobrze, proszę pani. To ja zostanę. Na dzień... a potem... Potem się zobaczy. Tylko teraz pójdę na zewnątrz, bo ja wcale nie jestem śpiąca. Tylko troszeczkę, a powietrze dobrze mi zrobi. 
„A w ogóle to muszę sobie w spokoju pomyśleć. Potrzebuję trochę spokoju. Tak”. Pani hrabina uśmiechała się pogodnie. 
Anna wyszła na zewnątrz. Czuła przyjemny chłód i trochę kręciło się jej w głowie – bynajmniej nie ze złego samopoczucia, a z nadmiaru wrażeń. Wciąż nie wiedziała, czy dobrze robi zostając. Ale w jednym Konstancja miała rację – gdzie indziej miałaby się udać? Tutaj przynajmniej mogła coś zjeść i wyspać się w świeżej pościeli. Owszem, ludzie bywali dość życzliwi. Przynajmniej do momentu, w którym nie okazywało się, że Anna jest w ciąży; wtedy nie chcieli pomagać, a ona musiała uciekać.
Może zatem powinna była odszukać tego tajemniczego mężczyznę, o ile istniał naprawdę i nie był zwyczajnym przywidzeniem. Wciąż pamiętała przecież jego twarz, którą bez trudu zdołałaby przywołać z pamięci i opisać; do tego ten kilkudniowy zarost. Pamiętała też czarny pugilares i łańcuszek, który jej dał – ten sam, który musiał wypaść jej, kiedy szarpała się z lokajem. Przecież to wszystko się wydarzyło!
Nie mogła być jednak pewna. Poza tym niepodobna, by znów na siebie trafili.
Wystarczyłoby tak po prostu odejść?„Zostanę choćby na trochę i będę ostrożna. Skoro chce, żebym zamieszkała w jej domu, to z pewnością będzie dbała o moje potrzeby. Może nawet uda mi się odłożyć trochę grosza. Ta kobieta wydaje się szalona, jeszcze gotowa zrobić mi coś złego, gdy dziecko się urodzi. Pozbędzie się mnie, albo będzie potrzebować. Sama przecież nie wykarmiłaby dziecka. Może nie jest wcale zła? Mogłaby mnie przygarnąć. Mieszkałabym ze swoją kruszynką, pracowała choćby nawet jako służąca, byleby tylko mieć własny kąt. A ona... patrzyłaby, jak mój mały dorasta. To by jej wystarczyło – dom pełen śmiechu dziecka. Tak bardzo jej zależy... co mam robić? Boże, jaką decyzję podjąć? Jeśli zostanę... A jeśli odejdę? – nawet nie chcę myśleć. Zostanę. Do porodu. A gdy już poczuję się lepiej i upewnię się, że kruszynce nic nie zagraża, wtedy uciekniemy. Nie. Nie mogę zostać. A może...”.
Anna spojrzała przed siebie. Widok na cały dziedziniec – taki piękny i przytłaczający zarazem. A ona właśnie czuła się zagubiona.Wciąż biła się z myślami. Jaką decyzję podjąć? Kurki przysiadły na dachu. Wszystko dokoła Anny wirowało.
Konstancja usłyszała, że drzwi właśnie się uchyliły. Do salonu weszła nieśmiało Anna. Wyraz hrabiny zmienił się nieznacznie. Z początku twarz zdradzała opanowanie i niezwykłą pewność siebie; chwilę potem przybrała pytający wyraz. Konstancja ocze-kiwała jasnej odpowiedzi, choć niewątpliwie znała ją dobrze. 
– Zdecydowałam. 
– Świetnie. – Hrabina uśmiechnęła się przyjaźnie, a zarazem niezwykle pogodnie najwyraźniej zadowolona z samej siebie. I tylko Anna wciąż nie zdawała sobie sprawy, że już dawno podjęła była decyzję.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy