V
WYŁANIAJĄ SIĘ NOWE MOŻLIWOŚCI
Tegoż samego dnia
jeszcze, skuszona zapewne nagłą potrzebą odetchnięcia świe- żym
powietrzem – znienacka bowiem przyszła do niej ta myśl,
zresztą całkiem pod- świadomie, że oto właśnie, pierwszy raz chyba, dusi
się w tych murach – pani Konstan-cja zapragnęła rozkoszować się
upojnym widokiem z jednego z tych licznych i je-szcze modnych podówczas tarasów.
Co więcej, zdaje się,
że sama posiadała ich dwa tylko w swej komnacie na piętrze, która
stanowiła zarówno salon, jak i pomieszczenie jadalne. Za buduar i sypialnię
służyły jej osobne pokoje; to właśnie tam odbywała rytuał
codziennej toalety. Jadała, i spędzała większość leniwie płynących
dni, głównie w samotności. Rzadko bowiem opuszczała swój salon,
a pomieszczenie owo było tak ogromne, że zmieścić by się w nim mogło
chyba całe piętro wraz z sześcioma pokojami.
A gdy jednego razu
zgubiła ulubiony wachlarz, wywołując przy tym, rzecz jasna, nie
lada awanturę, przetrząsnąć trzeba było dosłownie każdy kąt, choć i
tak nie został nigdy znaleziony. Wachlarz, oczywiście.
Hrabina spostrzegła
naraz, że słońce od południa właśnie rozpromienia jej salonik,
wyciągając ku niej świetliste dłonie, to znów malowało rozmaite wzory na
orzechowej podłodze. I tak jak stała – w peniuarze i szlafroku
podążyła jak we śnie za tą łuną przedziwną i już po chwili, krocząc złocistym
kobiercem, znalazła się na zewnątrz. Nie do końca świadoma,
co się dzieje z nią w owej chwili, zaczęła wmawiać sobie, że nie chce
być dłużej częścią tego świata.
Gdyby autor niniejszej
księgi chciał uchodzić za natchnionego poetę, powiedziałby z pewnością, że
serce Konstancji było z kamienia: z wierzchu ogrzane słońcem,
wewnątrz zimne jak lód. Ale powiedzieć, że była występna to przesada, że była
nieświadoma własnych czynów – skrajne niedomówienie. Pani de Vine doskonale
zdawała sobie sprawę z własnego postępowania. Nie widziała w nim niczego
nieobyczajnego. Wszak ko-biety miewają swoje kaprysy.
Konstancja była jednak
niemożliwa!
Odurzył ją
ten nagły przypływ świeżości, a ostre
światło raziło niemiłosiernie. Naj-pierw dotarły do niej jakieś
dźwięki, dziwne hałasy, których pochodzenie było dla hrabiny zgoła nieznane.
Słyszała owe dźwięki, będąc jeszcze wewnątrz swego pięknego salonu. To one
niejako zachęciły ją, by wyjść na taras. Już całkiem przytomna, Konstancja
jęła wy-ławiać z tego zamglonego jakby obrazu coraz więcej
szczegółów. Oparła delikatne dłonie na
szorstkiej powierzani balustrady i spoglądała w dół. Usta jej
przybrały nieodgadniony wyraz. A oto, co ujrzała:
Powóz zaprzężony w dwa
konie podjechał z turkotem drewnianych kół; końskie ko-pyta z kolei stukały
miarowo o brukowaną ścieżkę. Pojazd, rzec by można celowo
prze-jeżdżał tuż przed dziedzińcem, na który wyglądało okno w
sypialni pani de Vine, gdy nie wiedzieć czemu przednia oś nagle została
uszkodzona, a woźnica zmuszony zahamować, zatrzymał swój wehikuł w
momencie, gdy Konstancja właśnie wyglądała na zewnątrz. Widać niezbadane są
wyroki boskie.
Ona sama nie pojmowała
wprawdzie jeszcze niczego, choć z pewnością domyślała się ukrytego zamiaru
owego zajścia; przede wszystkim jednak obserwowała je z wielką uwagą.
Pani Konstancja
westchnęła niemal bezgłośnie jakby naraz brakło jej tchu.
Tył owej bryczki bez
budy – a raczej prostego wozu, trudno bowiem było jedno-znacznie
określić rodzaj wspomnianego wehikułu – obciążały kufry tudzież
skrzynie. Nie będziemy jednak zajmować się ich zawartością. Wszak to nie one
nas interesują! Pomię-dzy woźnicą a bagażem było jeszcze dość miejsca,
zasiadały tam trzy niewiasty; tak przy-najmniej wydawało się pani
hrabinie. Kobiety odziane zgodnie ze zwyczajem żałobnym, to jest w
ciemnych i powłóczystych szatach, były podobne tym, jakie można było spotkać w
cyrdyjskich legendach. A twarze ich puste, zupełnie bez wyrazu, przysłonięte
chustami zdawały się mówić, że to nie istoty ludzkie a cienie; widma
najprawdziwsze. Istoty owe nie były dłużej niewiastami. Stały się żałobnicami.
Oto jak rozpacz zmienia ludzi.
Kobiety siedziały w
milczeniu.
Pani de Vine z
zaciekawieniem przyglądała się, cóż to za upiory nieszczęśliwe zasia-dają w tym
orszaku. „Interesujące – wyszeptała. – Czy to aby dzieje
się naprawdę? Dobrze, niech więc tak będzie”.
Doprawdy malowniczy
musiał być ten widok, gdy wiatr rozwiewał zgrzebne suknie żałobnic.
Czy cierpienie może
być piękne? Cierpienie uszlachetnia, ale przemienia też mło-dzieńca ongi
pełnego życia w zniedołężniałego starca. Cierpienie jest bratem nędzy. Cóż
zatem w nim pięknego?
Pierwsza z niewiast,
odziana w czerń, niczym matrona, kołysząc się, tuliła w o-bjęciach coś,
czego pani Konstancja dojrzeć nie mogła, choć uparcie wytężała wzrok.
Było to dziecko. Niespełna siedmioletnia dziewczynka, ten słodki aniołek
zdawał się drzemać beztrosko w ramionach matki, jakby rozumek tak
przecie niewinny i skory do chłonięcia największych tajemnic, nie potrafił
wszakże ogarnąć całego nieszczęścia. Jak pięknie by-łoby śnić tak
spokojnie, gdy naokoło tyle cierpienia!
Obok siedziała druga,
wsparta bezwiednie o matczyne ramię, odziana w głęboką zieleń, jakiej
pozazdrościć mogą najciemniejsze trawy i wszelkie lasy. Dzieło ręki
śmier-telnej – ten strój żałobny. Natura bowiem w
swej nieskończoności nie zdołałaby nigdy stworzyć czegoś równie
przerażającego. Widać tylko człowiek potrafi niszczyć i nadać formę, by to
zniszczenie opisać, zamknąć w żałobnym stroju.
Julia nie mogła mieć
więcej niż siedemnaście lat. Dziewczęcą kibić ostatniej, niby habit,
pokrywało granatowe sukno; woal osunął się z jej twarzy, ukazując ciemnie włosy
i twarz czternastoletniej panny.
Pani Orsin, nie
mając sił na żal, siedziała spokojnie. Wydawało się, że
raptem popa-dła w rodzaj zamyślenia, wypłakawszy już wszystkie
łzy. Zresztą nie było też ku temu stosownej chwili. Nie miała kiedy rozpaczać.
Ledwo pochowała męża, a już kolejne zmartwienia spadły na nią nie wiedzieć
skąd; musiała zająć się córkami, te biedne istotki miały na całym
świecie bodaj tyko ją jedną.
Nagle Waleria
odwróciła się. Odsłoniła czarną materię, ukazując twarz. Była dość młodą i
urodziwą kobietą, niewiele starszą od Konstancji, zgryzota jednak zdążyła już
odcisnąć na niej piętno; żal i cierpienie szybko zmienia oblicze ludzkie;
wspomnieliśmy o tym. Wycieńczona niemal i załamana do reszty, mimo to spokojna
jeszcze nadludzkim wysiłkiem, spojrzała w kierunku hrabiny. Ta z kolei zadrżała.
Pani de Vine jęknęła
jakby przerażona i po chwili znikła już, nie mogąc znieść widoku tej biednej
kobiety. Edmund, przyszedłszy wreszcie do siebie po nagłym odrętwieniu,
spowodowanym trwogą i szokiem, jakie wywołało u
niego upokorzenie pań Orsin, jął ostatecznie uświadamiać sobie swoją
klęskę. Trzeźwość umysłu nastąpiła równie szybko jak uczucie owego zdziwienia.
Niewiele jednak mógłby uczynić, nie był zdolny ochraniać rodziny
zmarłego, to i oddalił się pospiesznie, nim ktokolwiek zdołałby
go przyuważyć.
Krokom jego wtórował
trzepot skrzydeł oraz gardłowy krzyk złowieszczego kruka, rzekłbyś dźwięk z
samego dna piekieł, jakby kto darł w strzępy umęczoną duszę.
Pani de Vine zostawiła
za sobą wszystko. Zapragnęła powrócić do swojego bogato
urządzonego salonu. Cały poranek i popołudnie nie należały do
najprzyjemniejszych, Konstancja nie sypiała bowiem ostatnio zbyt dobrze; z trudem zasypiała w nocy, za to w dzień była senna i rozdrażniona. Czasami zdarzało się jej odpłynąć myślami na kilka minut, pozostając w półuśpieniu. Nie pomagała
kawa, nie pomagały ziołowe mieszanki i od jakiegoś
czasu hrabina coraz częściej sięgała nawet po morfinę.
Niespodzianie pani de
Vine poczuła głód. Dochodziła już prawie trzecia po południu, a ona wciąż nie
czuła się głodna aż do teraz. Wprawdzie jadała niewiele i niezbyt często.
Nadmiar wrażeń widocznie wpływał nie tylko na samopoczucie, ale i na apetyt.
Konstancja zadzwoniła już była na pokojową i czekała, aż ta przyniesie coś do
zjedzenia. W międzyczasie anemicznie opadła na szezlong, usadowiła się jak
najwygodniej i po chwili chwyciła ze stolika jakąś książeczkę oprawną w
czerwoną skórę ze złoconymi rogami. Zadzwoniwszy po raz wtóry, jęła czytać
swoją książeczkę. Tak oto czekała, aż jej ktoś odpowie.
Posiliwszy się wreszcie, pani Konstancja wróciła do lektury, po czym przysnęła wcale lekkim snem. Nie spostrzegła
nawet, że robi się już późno. Dopiero gdy do saloniku wpadł lokaj, Konstancja
ocknęła się. Starszy siwy i niezwykle energiczny pan wprowadził ob-szarpaną
dziewczynę, ta z kolei szamotała się niemiłosiernie. Hrabina patrzyła ze
zdzi-wieniem, podnosząc się z szezlongu.
– Puszczaj zaraz.
Ja przecie niczego nie ukradłam! To on sam, ten wariat dał mi to wszystko.
Mówię, przecie, jak było: sam mi do ręki wciskał. Bierz – powiedział,
to wzię-łam. Co miałam nie wziąć!
– Co
się tutaj dzieje? Co to za nieboga? Mów zaraz, okrutniku jeden, po
coś ją tu sprowadził. Tylko mi tu nie kłam, słyszysz? Już ja dobrze wiem, kiedy
nie mówisz mi prawdy. I nie szarp jej tak. Widzisz, że się boi.
– To ona, to...
ona... – mówił niezwykle podekscytowany. – Szanowna pani,
znaleźli ją! To ta dziewczyna z listu...
– Ta
żebraczka? Cóż, nie tego się spodziewałam. Jesteście pewni? Nie
wygląda...
– W rzeczy samej,
pewni jak nie wiem co – wszedł jej w słowo, a Konstancja spoglądała na niego,
to znów na tę dziwną żebraczkę, która rzekomo miała być kimś
więcej. – To ona jest, ta dziewczyna.
– Dobrze już. Dobrze. Nie unoś się tak. Zrozumiałam. A ty, serce, powiedz mi lepiej gdzie oni cię w ogóle znaleźli – taką zabiedzoną?
– W kuchni, proszę
szanownej pani. Pewno kucharki dokarmiały ją już od dłuższego czasu. Zaraz
karzę skóry wykarbować i na twarz wyrzucić. O tak. Już ja sam dopilnuję, proszę
szanownej pani.
– Nie, nie. Wręcz
przeciwnie! Dobrze się stało. Myszka sama wpadła w sidła. –powiedziała jakby sama do siebie, nieco ciszej. – Możesz iść – upewniła go, gdy ten zatrzymał się, nie wiedząc
najwyraźniej, co ze sobą zrobić. – Albo lepiej przypro-wadź dwie
służące, potem możesz odejść. Trzeba cię doprowadzić do porządku, moja panno.
– Ja niczego... Och...
– No chodź tutaj, nie bój się,
duszko. Podejdź bliżej, niech no cię obejrzę.
Hrabina wyciągnęła
ręce i objęła drżącą dziewczynę.
– Biedne dziecko.
Teraz jesteś już bezpieczna. Więc to ty. Nareszcie... Widziałam cię
tam. Pamiętasz mnie? Spojrzałaś wtedy na mnie; ja też na ciebie
patrzyłam, więc musisz to pamiętać... jeszcze nie tak dawno. Wczoraj. Nie, nie wczoraj. Ach, wybacz, plotę bez namysłu. A więc pamiętasz mnie.
Tak, widzę to w twoich oczach. – Przyłożyła dłoń do swoich
ust. – A ty na co jeszcze czekasz? Migiem!
Lokaj aż podskoczył i
wybiegł niemal na jednej nodze.
Nie minęła chwila, gdy
służące, o które prosiła Konstancja, zjawiły się nareszcie. Dwie lekko speszone
panny debiutantki terminujące u hrabiny uczyły się właśnie, jak usługiwać
przyszłym mężom. Kiepski będzie z nich pożytek, jeśli nie przestaną się
wiecznie wszystkiemu dziwić. I ten rumieniec wstydu, który nie
przystoi przecie w każdej sytuacji. Panowie jeszcze gotowi pomyśleć, że są
jakieś chore, i cała praca pójdzie na marne. Przecież nie tego je
uczyła.
Panny intuicyjnie
stanęły za obdartą dziewczyną.
Dziewczęta spojrzały
po sobie, wzniosły oczy w kierunku pani hrabiny. Konstancja z miną
wyrażającą zdziwienie, że wciąż nie rozumieją, ponagliła je
kiwnięciem dłoni. Służące pokierowały biedaczkę w stronę jaźni. Z początku nie chciała iść, odwróciła się w kierunku hrabiny. Chciała zrozumieć, ale pani Konstancja nie zamierzała niczego wyjaśniać.
Służące rozczesywały włosy w poszukiwaniu wszy, zaglądały do uszu; sprawdzały uzębienie. Wreszcie zaczęły rozsznurowywać gorset. Co zrobić? Próbowała
stawiać opór – nadaremnie. Sekret zaraz wyjdzie na jaw i wszystko
się wyda. Nie będzie już bezpie-cznej kryjówki... Cóż za
straszne upodlenie – tak rozbierać człowieka; bezkarnie szarpać i
patrzeć. Pozwolić spłonąć ze wstydu. Nie ma świętości. Nie ma... B o g a nie ma.
Gorset upadł na ziemię. Po policzkach zaczęły spływać łzy. Służące zdzierały
dessous rozlatujące się w rękach, odsłoniły blade ramiona. Odsłoniły plecy.
Dziewczyna nie
rozumiejąc, co się dzieje, nie mogła powstrzymać łez. Zakryła rękoma swą
nagość. Pochylając się do przodu i kurcząc, próbowała zasłonić
możliwie jak najbardziej swój brzuch. Konstancja nie przestawała patrzeć.
–To takie
naturalne. Nie wstydź się, bo i nie ma czego; jesteś już kobietą. Nie masz przecież nic do
ukrycia.
I na co tak wbija swój wzrok? Nie masz nic do ukrycia czy raczej: przede mną nic nie ukryjesz? Cóż za podłość. Co za tupet!
– Dobrze już. Wystarczy. Teraz wykąpcie ją. I nie żałujcie mydła – rzuciła na odchodne, odwracając się do wyjścia.
Przecież jeszcze przed chwilą stała przed nią półnaga. Skąd ta nagła obojętność? Po cóż to wszystko? Po
co to całe przedstawienie? Przecież Konstancja wiedziała może o wszystkim, domyślała
się tego. Przecież na to właśnie liczyła. Chciała przekonać się na własne oczy. Boże... chciała, żeby to była prawda. Tego skrycie pragnęła i niewątpliwie udało się dostrzec tak skrywaną tajemnicę.
Po cóż zatem całe to upodlenie? Jakby życie za mało nas doświadczało każdego
dnia.
Pani de Vine trzymała
w rękach list stojąc tyłem, gdy panienki wprowadziły z powrotem przebraną już
dziewczynę. Wyczekiwała w napięciu – nie dało się ukryć. Konstancja spoglądała w okno zamyślona, czekając nie wiadomo na co. Usłyszawszy nieśmiałe głosy służących, odwróciła się z uśmiechem i
zawołała:
– Ach, nareszcie! W
końcu wyglądasz, jak na damę przystało. No, prawie... popracujemy nad tym. Nie stój tak, moja panno. Podejdź bliżej; no
już, duszko. Właśnie tak. Zuch dziewczyna. I nie garb się. Doskonale.
– Nie rozumiem.
Dlaczego niczego nie rozumiem? To wszystko mnie przeraża. Dlaczego... Co się
dzieje? Tak strasznie się boje. Proszę...
– Jesteś tutaj, bo tak
właśnie miało być. – Położyła dłoń na jej ramieniu. Mówiła tak
przyjemnie, tak niezwykle... przyjaźnie. – Tutaj jest twoje miejsce.
Tutaj czeka cię szczęście. Koniec twoich zmartwień. Uwolniłam cię od nich.
Twoje dziecko...
– Och, a więc...
A więc wszystko się
wydało – sekret, który być może nigdy nie był sekretem. Konstancja
uśmiechnęła się.
– Powiedz, dziecinko,
który miesiąc, zdradź mi wszystko. Od jak dawna to ukry-wasz? Muszę wiedzieć, kiedy to się stanie. Już niedługo, prawda?
– Więc... więc pani wie o wszystkim. Boże
jedyny, co teraz? Co ze mną będzie?
– Oczywiście, że
wiem. Matki z miejsca wyczuwają takie rzeczy. Czemu się dziwisz? Cała promieniejesz.
Dziewczyna nie
zrozumiała.
– Proszę nie robić mi
krzywdy. To tylko małe bezbronne dziecko. Czemu toto zawiniło? Ja naprawdę niczego nie pragnę, tylko odrobiny spokoju. Żadnego dziedzictwa. Dla siebie nic. Żeby tylko moje dziecko było bezpieczne. Czy to dużo?
– Kto powiedział, że
chcę krzywdzić kogokolwiek? Jesteś tutaj pod moją opieką. Przybyłaś, by
urodzić. I urodzisz to dziecko. Bezpiecznie; zapewniam cię. A ja... ja wychowam je jak
swoje własne. Będę mu matką. Urodzisz mi dziedzica.
– Nie, proszę. Niech
pani zaraz przestanie. Proszę tak nie mówić. Jak można... Nie.
– Pomyśl tylko,
uwolnisz się od kłopotu. Pozbędziesz się tylko ciężaru. Jesteś jeszcze młoda.
Dziecko by ci tylko zawadzało. A mnie? no cóż... Pomyśl tylko.
– Nie oddam własnego
dziecka. Już bym prędzej umarła razem z nim, z moją kruszyną. Nie dam go
skrzywdzić.
– Och, głupia!
Rozejrzyj się tylko. Chcesz umrzeć, to sobie umrzyj. Sama z trudem przetrwasz
parę miesięcy. Jak dobrze pójdzie, to może kilka lat. A co potem? Myślisz, że
dziecko przeżyje na ulicy? Nikt cię nawet nie zatrudni. Z kim je zostawisz?
Pomyśl, gdzie mu będzie lepiej niż u mnie? Nie chcę go skrzywdzić, tylko dać
mu miłość. Czy nie na to zasługuję? W czym jestem gorsza od ciebie? A
ty? – co możesz mu dać? Własny ojciec posłał za tobą zbirów. Matka
pozbyła się kłopotu. Nie masz niczego. Nie masz dokąd pójść. Powiedz, gdzie się
ukryjesz?
– To już nie pani
zmartwienie. Proszę zatroszczyć się o własne dzieci, a mnie dać spokój. Nie pozwolę w żadnym razie...
– Ja nie mogę... Nigdy
nie będę w stanie urodzić. Co za okrutny żart ze strony losu,
nieprawdaż? Och, nie lituj się nade mną. Chciałam tylko jednego. Jaką
straszliwą zbrodnię popełniłam? Starzeję się. Jaką cenę przyjdzie mi
zapłacić? Wkrótce nic po mnie nie zostanie. A ty... ty jesteś młoda, pełna
życia. Na co ci to?
– Och, pani nie może
mieć dzieci. A ja nawet nie umiem pani współczuć. To tylko słowa... Przykro mi.
„Nie po tym, co się
stało. Zbyt wiele zła” – pomyślała, wypuszczając z ręki zmięty list.
Chwyciła jej zimne dłonie. Konstancja uśmiechnęła się, choć wyraz jej twarzy
nie zmienił się, odkąd wspomniała tylko o swoim dziecku. Wciąż była smutna.
– Tak mi
przykro – dodała jeszcze dziewczyna. – Ale jak? Boże, przecież pani powiedziała,
że jest matką... Jak to się stało? Czy próbowała pani... Och,
proszę wybaczyć niedyskrecję. Matka często ganiała mnie za brak ogłady.
Powtarzała mi, że jestem nie-taktowna. Kiedy się zbytnio unoszę, pani rozumie...
Ale proszę wybaczyć. Przecież ja nigdy nie powinnam była pytać.
– Czy byłam kiedyś
przy nadziei – o to chciałaś zapytać? Czterokrotnie. Raz... raz nawet
urodziłam. Chłopca. Był taki piękny. Widziałam go przez chwilę. Nie pamiętam,
jak wyglądał. Wiem tylko, że był śliczny; może tak chciałam go zapamiętać.
Tak po prostu. Wiesz, śnię o nim czasem. Inne dzieci mnie nie odwiedzają, ale
on przychodzi... Taki śliczny.
Dziewczyna nie
zauważyła nawet, kiedy usiadły. Siedziały na przeciw siebie, trzymając się za
ręce. Rozmawiały. Mówiły, jakby były sobie bliskie. Zupełnie jakby znały się
całe życie. Dziwne.
Co
stało się z dzieckiem? Chłopiec zapewne umarł. Na pewno nie żył. Nie należało
zatem pytać. O wszystko można było zapytać, ale nie o to. Zbyt bolesne.
Niepodobna wyobrazić sobie czegoś tak potwornego. Co by się stało, gdyby i jej
dziecko spotkało co złego? Zapewne pękłoby jej serce. Przez co musiała przejść
ta kobieta... Niewyobrażalne. Nie miała już serca do złamania. Zapewne nie
miała już niczego. Pustkę wypełniała bogactwem. Nie, nie do pomyślenia. Czy ta
kobieta była kiedyś szczęśliwa? Zapewne. Przez moment. Tak, była szczęśliwa.
Każdy był. A teraz?
„Co robić? Co począć?
Boże, gdzież jesteś? Boże, co mam zrobić. Co ja pocznę? Moje dziecko...”
– Wiesz, nie myśl o
mnie źle – zaczęła pani de Vine po krótkiej ciszy. – Nie chciałam cię
nastraszyć. Tak bardzo się boisz... Nawet nie wiem, jak musisz się lękać. Tyle
przeszłaś zupełnie sama. Opuszczona przez wszystkich. Tak dobrze cię rozumiem.
Nie mam tutaj żadnych przyjaciół. Zawsze sama. Musiałam zupełnie
zdziwaczeć przez te wszystkie lata. No, ale już... spokojnie. Nic się nie bój.
Wiesz, zamieszkaj tu ze mną. Tak, to dobry pomysł. Będziesz tu miała spokój.
Nic ci nie grozi. Obiecuję. Tylko zostań.
– Dziękuję
za gościnę, ale ja... nie mogłabym. Jakże tak? Nie godzi się przecie.
– Zostań, proszę.
Zostań choć do rozwiązania. A potem się zobaczy. Będziemy tu sobie razem żyły
jak siostry. Zajmę się twoim dzieckiem. Pomogę.
„I znów mówi o
dziecku. A już zaczynałam ufać. Mogłabym uwierzyć. Miłe słówka, a gdy przyjdzie co do czego, odbierzesz mi syna. Boże, nawet jej współczułam... Ale ta
kobieta przecie musi być zupełnie bez nadziei. Dlaczego się nad nią lituję? Sama jest sobie winna. Ma wszystko... Chyba naprawdę zaczynam jej współczuć; ona straciła dziecko. Niewyobrażalne. I to kilka razy.
Boże, co robić? Co począć. Czy mam słuszność? Pomóc jej, czy odejść? Ona jest
niemoralna...”
– Ja... zastanowię
się. Naprawdę. Dziękuję za wszystko, ale teraz powinnam już chyba
iść. Czas już na mnie. Do widzenia. Żegnam panią. – Konstancja
złapała ją za rękę i przyciągnęła do siebie, gdy dziewczyna szykowała się do
wyjścia.
– Zostań jeszcze.
Wkrótce podadzą podwieczorek. Opowiedz coś o sobie, coś więcej... –
uśmiechnęła się, robiąc najsłodszą minę. Nie było odwrotu. Trzeba było zostać.
Została więc na moment.
– Nazywam się...
– A czy to ważne?
Zostawił nas przecie. Czy dla takich można mieć jeszcze odrobinę miejsca w
sercu? Oby choć po śmierci zaznał spokoju, bo ja wybaczyć mu nie mogę. Bóg
chyba tylko zdoła. Tak po prostu... zostawił nas. Mnie i moją dziecinkę. Tyle
zmartwień. Jeszcze się toto nawet na świecie nie pojawiło, a kocham tak bardzo.
Życie bym chyba oddała. Moja mała nadzieja; chyba tylko to trzyma mnie jeszcze
na tym świecie.
– A ojciec? Wyrzucił
cię, prawda?
– Wyrzucił? Żeby
tylko! Głupia myślałam, że jak wrócę po miesiącu, to weźmie mnie w ramiona. Tak
po ojcowsku przytuli i powie: „No, już, Aneczka, nie płacz więcej. Przecie
to krew z mojej krwi”. A on co? Zbirów za mną posłał. Zagroził, żeby więcej nie
wracać. Chciał nas zatłuc. Mówił, że bękart dziedzicem nigdy nie zostanie.
Choćby nigdy wnuka nie doczekał i na łożu śmierci męki straszliwe cierpiał. Co
miałam robić? Uciekłam. Gniew jego, ojca znaczy się, długo za nami podążał. Jak
cień. I matka...
– To matka cię tu
wysłała? Wśród tych... Boże... I pomyśleć, że nic ci się nie stało! Cała chyba
jesteś? Nikt cię nie skrzywdził?
– Och, wszystko ze mną
dobrze. Wszystko w porządku, naprawdę. Dziękuję. Trochę tylko zmizerniałam.
Ludzie byli dobrzy, życzliwi na ogół. To znaczy nie zawsze, ale litowali się
nade mną. Więcej życzliwości zaznałam od obcego niż... Szkoda słów. Nie mówmy o
tym. Tak, to matka mnie tu wysłała. Biedna kobieta. Nie myślę o niej źle,
naprawdę. Mogę przysiąc! Modlę się za nią. Gdyby nie ojciec... Toż przecie ona
nigdy nie dałaby mnie skrzywdzić! Ale co miała zrobić?
– Rozumiem. Och,
wybacz mi. Musisz być strasznie zmęczona. Powiedz mi tylko, jak
długo jesteś w ciąży, ile pozostało jeszcze do rozwiązania?
– To było cztery
miesiące temu. Bo widzi pani... ja wtedy... to znaczy... Ja jeszcze nigdy!
Przysięgam, to był pierwszy raz!
– Dobrze już, moja
duszko. Ale dokąd ty w ogóle chcesz pójść. Zostań. Robi się późno. Musisz być
zmęczona. Dostaniesz pokój. Tylko zostań. Najesz się do syta. Wyglądasz jak
cień. Bogu dzięki, że nic ci się nie stało i że z dzieckiem wszystko dobrze. Z
czego wyście żyli?
– Dobrze, proszę pani.
To ja zostanę. Na dzień... a potem... Potem się zobaczy. Tylko teraz pójdę na
zewnątrz, bo ja wcale nie jestem śpiąca. Tylko troszeczkę, a powietrze dobrze
mi zrobi.
„A w ogóle to muszę
sobie w spokoju pomyśleć. Potrzebuję trochę spokoju. Tak”. Pani hrabina
uśmiechała się pogodnie.
Anna wyszła na
zewnątrz. Czuła przyjemny chłód i trochę kręciło się jej w głowie –
bynajmniej nie ze złego samopoczucia, a z nadmiaru wrażeń. Wciąż nie wiedziała,
czy dobrze robi zostając. Ale w jednym Konstancja miała rację –
gdzie indziej miałaby się udać? Tutaj przynajmniej mogła coś zjeść i wyspać się
w świeżej pościeli. Owszem, ludzie bywali dość życzliwi. Przynajmniej do
momentu, w którym nie okazywało się, że Anna jest w ciąży; wtedy nie chcieli
pomagać, a ona musiała uciekać.
Może zatem powinna
była odszukać tego tajemniczego mężczyznę, o ile istniał naprawdę i nie był zwyczajnym przywidzeniem.
Wciąż pamiętała przecież jego twarz, którą bez trudu zdołałaby przywołać z
pamięci i opisać; do tego ten kilkudniowy zarost. Pamiętała też czarny
pugilares i łańcuszek, który jej dał – ten sam, który musiał wypaść jej,
kiedy szarpała się z lokajem. Przecież to wszystko się wydarzyło!
Nie mogła być jednak
pewna. Poza tym niepodobna, by znów na siebie trafili.
Anna spojrzała przed siebie. Widok na cały dziedziniec – taki piękny i przytłaczający zarazem. A ona właśnie czuła się zagubiona.Wciąż biła się z myślami. Jaką decyzję podjąć? Kurki przysiadły na dachu. Wszystko dokoła Anny wirowało.
Konstancja usłyszała,
że drzwi właśnie się uchyliły. Do salonu weszła nieśmiało Anna. Wyraz hrabiny
zmienił się nieznacznie. Z początku twarz zdradzała opanowanie i niezwykłą pewność siebie; chwilę potem przybrała pytający wyraz. Konstancja ocze-kiwała jasnej odpowiedzi, choć niewątpliwie
znała ją dobrze.
– Zdecydowałam.
– Świetnie. – Hrabina
uśmiechnęła się przyjaźnie, a zarazem niezwykle pogodnie najwyraźniej zadowolona z samej siebie. I tylko Anna wciąż nie zdawała sobie sprawy, że już
dawno podjęła była decyzję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz