AXIS MUNDI
– TOM PIERWSZY –
WSTĘP
W KTÓRYM UPRASZA SIĘ CZYTELNIKA O
WYROZUMIAŁOŚĆ
Początki, jak
powszechnie wiadomo, bywają zazwyczaj trudne. Dlatego nim przejdę do właściwej
części mojego opowiadania, wpierw pozwolę sobie przytoczyć pewną
historię, która miała miejsce na długo przed wydarzeniami opisywanymi w tejże
po-wieści. Co prawda, nie będzie stanowić ona głównego przedmiotu naszej
uwagi, ale zdarzenia w niej zawarte w odpowiedni sposób pozwolą nakreślić
tło dalszych wy- padków i we wcale niemały sposób pomogą w zrozumieniu
nadchodzących następstw. Ośmielę się nawet przypuszczać, że historia ta będzie
miała spory, jeśli nie istotny, wpływ na bieg i splot dalszych
wydarzeń. I wreszcie – liczę – że w odpowiednim momencie
stworzy wraz z opowieścią spójną całość.
Słowem nie wspomnę
jednak o zagadnieniach natury czysto duchowej; również tajemnicę powstania owej
krainy, jak i całego świata, pozwolę sobie opatrzyć wy- mownym milczeniem,
albowiem i na to przyjdzie jeszcze stosowna chwila. Historii na- tomiast
nie przedstawię tak, jakem zapamiętał, gdy mi ją opowiedziano. Sporo w niej
domysłów. Jest to bowiem jedna z tych historii lat dziecinnych pełna
tajemniczych a nieprawdopodobnych zdarzeń i, jak to w opowieściach zwykle
bywa, nie sposób dociec prawdy. Nie nam jednak doszukiwać się, ile słuszności,
a ile przekłamania tkwi w owej opowieści. Toteż skupię się na wydarzeniach
prawdziwych, do których nie ma żadnych wątpliwości.
Czym jednak byłaby
powieść bez dobrej historii! A kim byłby bohater bez swej legendy? Pozwolę
sobie zatem wpleść między karty również wątki dotąd niepo-twierdzone, pełne
sprzeczności, budzące wręcz niemałe kontrowersje. Nim jednak przejdę do
właściwej opowieści, sporo czasu jeszcze upłynie. Dlatego czytelnika proszę o
cier-pliwość i wyrozumiałość. Nie traćmy zatem czasu. Naprzód!
Rok ów
cokolwiek niepozorny nie wyróżniał się wszakże niczym pośród innych.
Rozpoczął się przecie
zimą, po której nastały pierwsze wiosenne roztopy. A czasy były wtedy jeszcze
jakby łatwiejsze, może bardziej beztroskie. Słowem, na przestrzeni ostatnich
lat nie wydarzyło się nic godnego zapamiętania, co by potem
warto wło-żyć między księgi. Wszystko już przecie było, wszystko
zostało spisane i nic się więcej nie powtórzy ani wydarzy. A jednak!
Zdawało się, że
nadchodzą zmiany. Coś niepowstrzymanie dążyło do przełomu, coś wypierało
stare, by nowe mogło wreszcie nadejść. Coś nadchodziło.
Mimo to wyraźnych
znaków wciąż brakowało. Ale o zmianach, które zapowiadali bodaj starożytni,
było w owych dniach nad wyraz głośno. A trwożni ludzie z obawy przed nowym
zaglądali w przyszłość, sięgali po magiczne kule i amulety. Wyczekiwali
naro-dzin. Nadejścia mędrca, zbawiciela...
Przełom, cokolwiek
oczekiwany, zupełnie uparcie jakby nie chciał nadejść.
Tymczasem trzeba nam
wiedzieć, że niespełna dwa lata wstecz miał miejsce pewien przewrót, który
zakończył się utratą swobody księstwa Lumbrii, co ostatecznie przyczy-niło się
do utworzenia terytorium zależnego, rzecz oczywista, podłego jaśnie
oświe-conemu Desmundowi, królowi iberskiemu.
I mnie się zdaje, że
czytelnik może gubić się w zawiłościach kwestii historycznych. Jak już
wspomniałem, nie zamierzam jednak wyjaśniać naraz wszystkich aspektów
niniejszego świata. Nie skupię się także na samym przewrocie, gdyż o wiele
istotniejsze, wręcz koronne, okażą się dla nas same przyczyny przeprowadzonej
rewolty oraz ich na-stępstwa, albowiem to właśnie ich dotyczyć
będzie niniejszy passus.
KSIĘGA PIERWSZA
ZEITGEIST
I
WIELKIE OCZEKIWANIA
Jednego z tych pierwszych dni wiosennych, gdy przyroda budzi się leniwie ze swego uśpienia choć naokoło pełno błota i czuć jeszcze ostatnie tchnienie zimy, słońce przy-grzewało nad wyraz mocno; tego dnia właśnie w okolice alei Widokowej zajechał wcale elegancki i wielce uroczysty powóz.
Stangret
ściągnął wodze i już po chwili zatrzymał konie naprzeciw urokliwego pałacu
koloru żółtego piaskowca. Z powozu wyszedł mężczyzna odziany czarno; nie
wchodził jednak do pałacu. Stał, czekając na coś.
Bramy pałacowe
rozwarły się na oścież, kiedy stała tam nieruchoma niewiasta pełna wdzięku i
niepojętego majestatu, jakby łaska Opatrzności zstąpiła na nią z niebios.
Zapewne niejeden, widząc ją spytałby, kto zacz jest ta pani
przedziwna.
Zupełnie sama,
pogrążona w swych myślach, przepełniona bożym
natchnie-niem, nagle ruszyła wolnym krokiem, skoro tylko wrota
otworzyły się już całkiem. Zmierzała wprost ku mężczyźnie z uśmiechem
wymalowanym na gładkiej, porcelanowej twarzy.
Ale
nader wszystko śmiały się jej oczy – pełne błękitów.
Pod płaszczem ze
złotogłowu z kremowym podbiciem, skrojonym według ów- czesnej modły skrywała
czerwoną suknię – aksamitną – o wąskich mankietach, zdo-
bioną iście po królewsku, lecz bez przytłaczającego przepychu, bramowaną
złotymi wy-kończeniami. A wprawne oko bez trudu dostrzec
by mogło tu i ówdzie wpływy mody zachodniej, obecne przede wszystkim w
detalach: dekolt prosty, tak chętnie przecież noszony przez iberskie niewiasty
i mieszkanki dawnej Baskinii, niejednokrotnie wień-czony
klejnotem; stanik z adamaszku pokryty bordowym haftem tworzącym zawiłe wzory, w
swej urodzie przecudne, wyobrażające kwiaty tak fantazyjne, że nieomal
niepodobna, by istnieć mogły naprawdę – niby żywcem z baśni wyjęte. Istne cudo!
Jakby je małe, ale wprawne rączki wydziergały, albo kto dorzucił krztynę
magicznego blasku machnięciem czarodziejskiej różdżki, wpierw skradłszy całe
piękno gwiazd, skrywając wszystkie te sekrety w jednym niepozornym, acz
gustownym stroju. I doprawdy, trudno było odmówić kunsztu jego wykonania.
Sute spódnice pokryte
falbanami musiała podtrzymywać oburącz, aby spodnie suknie
złotożółtej barwy czasem nie dotykały błotnistej ziemi. Włosy zaś opadały
falami na jej delikatne ramiona. Niezwykle piękna była z niej niewiasta, z
wyglądu wciąż młoda, choć podówczas liczyła sobie już ponad czterdzieści
wiosen.
Na imię miała
Konstancja.
Podniecenie wisiało w
powietrzu i oto coś miało się właśnie wydarzyć.
„Nareszcie
– pomyślała, przechadzając się z wolna. – Po tylu latach król spłaci
w końcu swe zobowiązania względem Gryffino”.
Podeszła do mężczyzny
odzianego czarno. Wymieniwszy uprzejmości podała mu swą dłoń, by pomógł jej
wsiąść. Ten ukłonił się i wpierw ucałował jeszcze jej delikatną
rączkę, czyniąc to, dodajmy dość niezdarnie.
– Och, panie Orsin,
zbytek łaski z pana strony – uśmiechnęła się Konstancja. –
Zatem witam raz jeszcze szanownego pana, ale na litość boską,
zaklinam, jedźmy czym prędzej!
– Ach, tak. Miejmy to już za sobą. Najwyższy czas.
Pan Orsin pomógł
wsiąść Konstancji, co ostatecznie okazało się wcale trudne zwa-żywszy na
bufiaste falbany jej sukni. Uporawszy się z dżentelmeńską powinnością także i
on wsiadł, dając stangretowi znak do odjazdu.
Dystyngowany jegomość
rozsiadł się wygodnie i z niebywałą powagą położył dłonie na
kolanach.
– Cóż za udany
początek popołudnia. Imć Edmund również tutaj z nami, jakże miło pana widzieć!
– Dzień dobry, jaśnie
szanownej pani. I ja się cieszę, że mogę być świadkiem pani dzisiejszego
triumfu. Tak chyba należałoby to nazwać, nieprawdaż?
– Och, panowie są
dzisiaj tak rozkosznie mili. Nie wiem, czym sobie zasłużyłam na te
specjalne względy. A i owszem, nic. Doprawdy nic nie zdoła zepsuć mi humoru;
ale cóż... triumfem bym tego raczej nie nazwała. Przynajmniej na razie, ma się
rozumieć – dodała nieco zalotnie z szelmowskim uśmieszkiem,
pochylając się nieco bliżej, jak wtedy, gdy chce się udać dyskrecję.
– Tak – odparł
nieśmiało.
Edmund – przyjrzymy mu
się zresztą nieco uważniej – zaczerwienił się. Jego konsternacja niejako
wzrosła, gdy wewnątrz powozu zrobiło się ciasno. Siedział naprze-ciw pani
Konstancji, ta z kolei obok imć Orsina. Edmund czuł się nieswój, miał wrażenie,
że uśmiechnięta Konstancja bez przerwy wpatruje się w niego. Mało tego,
wydawało mu się, że robi to zupełnie celowo, żeby tylko speszyć go jak
najbardziej, o ile było to jeszcze możliwe. Pani Konstancja uwielbiała te
niewinne igraszki; doskonale wiedziała, że im dłużej Edmund czuł na sobie
spojrzenie jej błękitnych oczu, tym bardziej robiło mu się duszno.
Niezręczną ciszę
przerwała w końcu pani de Vine, Edmund mógł zatem odetchnąć z ulgą. Na moment.
– Więc niewątpliwie
czeka nas dzień pełen wrażeń. Ale pan, drogi Edmundzie, dla odmiany jest raczej
w ponurym nastroju. Czyżby doskwierały panu problemy sercowe? Gdy wszystko
dojdzie końca, mam ochotę urządzić przepyszny bal. Koniec z udrękami;
bawmy się, drodzy panowie!
– Ach... tak. Owszem,
zapowiada się męczący dzień. W kwestii balu mam jednak nieco odmienne zdanie.
Pani wybaczy, hrabino. Co do zdrowia, dziękuję. Wszystko w najlepszym porządku.
Pani Konstancja
uśmiechnęła się. Po części w skutek rzeczowych odpowiedzi Edmunda tudzież jego
kompletnego braku umiejętności radzenia sobie w konwersacjach, a po części –
z powodu samej odpowiedzi, gdyż pytając o problemy sercowe, miała na
myśli – rzecz jasna – jego poczynania
w sprawach miłosnych.
– O, doprawdy,
Edmundzie, tylko pan jeden wie, jak poprawić mi nastrój. Miło mieć w panu
przyjaciela. Ale dość tych konwenansów. Konkrety! Konkrety, drodzy panowie.
Ile? – spytała dźwięcznym głosem.
– Straszny tutaj
zaduch – chlapnął nagle Edmund. – Może by tak okno otworzyć?
Przez otwarte okno
wleciał powiew zimnego powietrza. Pani Konstancja raz jeszcze spojrzała na
Edmunda, ślicznie marszcząc nosek, po czym powtórzyła swe pytanie,
dodając:
– Liczę, że panowie
wybaczą mi tę zbytnią obcesowość.
– Pani jednej doprawdy można wybaczyć tak wiele – skwitował Adam Orsin.
Hrabina jednak nie dała się tak łatwo zwieść uprzejmościom pana Orsina.
Pani de Vine czekała na odpowiedź. Jeśli cała jej twarz
nie zdążyła zdradzić jeszcze zainteresowania, o tyle serce... ono mówiło
wszystko. Gdyby tylko kto mógł zajrzeć w nie albo spytać jej myśli ukrytych
głęboko za bystrym spojrzeniem, czy też zdołał odczytać tajemniczy uśmiech
albo najdrobniejszy ruch warg czy mrugnięcie
powiek, ten od-gadłby wnet cały niepokój, który tak skrzętnie
starała się ukryć, i pojąłby, że nie drży wcale z zimna, lecz z ekscytacji.
– Tysiąc stu
sześćdziesięciu pięciu, miła pani – odparł mężczyzna po jej prawicy, uświadomiwszy sobie naraz, że nie odpowiedział był jeszcze na jej pytanie.
– Nie rozumiem. Mówże
pan jaśniej. Ile klejnotów: szafirów, diamentów... drogich tkanin? Co ze
złotem? Ile tego jest?
Adam Orsin, szpakowaty
mężczyzna, lat niespełna pięćdziesięciu czterech, siedzą-cy po jej prawej
stronie, odziany w czarny płaszcz z ramionami okrytymi czymś, co przy-pominało
futrzaną mozzettę sięgającą łokci, milczał pewien czas. Powiedzielibyśmy, że
był to raczej człowiek wyniosły. Fizjonomia jego niejako nakazywała
sądzić, że był on przesadnie poważny; o nim samym rzec by można tyle, że zbyt
dosadnie hołdował obo-wiązującym obyczajom.
Doprawdy zabawne musi
być to, jak wiele odczytać można z jednego tylko spoj-rzenia, z
jednego – wydawać by się mogło – niepozornego wyrazu
twarzy.
Człowiek ten po chwili
chrząknął znacząco i rzekł tylko:
– Król nie
zapłaci, przynajmniej nie w owej chwili. W dowód wdzięczności przy- syła jednak
ludzi, którzy będą na twe rozkazy, miła pani.
– Cóż ja mam
uczynić z żołnierzami? Desmund, zamiast się odwdzięczyć, posyłała nam tysiąc
dodatkowych gąb do wykarmienia, najwyraźniej dobrze się przy tym bawiąc.
– Hrabino... –
wyrzekł naraz Edmund, zawahał się jednak i nie dopowiedział tego, co
tak nieśmiele zaczął był.
Niewątpliwie czując,
że się wygłupił, Edmund spuścił wzrok, by nikt nie dostrzegł jego
zmieszania, i oparł mocno dłonie na zamszonym siedzisku.
– Imć Edmundzie –
zwróciła się Konstancja do mężczyzny naprzeciw odzianego
w mundur galowy. Ten podniósł niechętnie wzrok. –
Edmundzie, zdaje się, jesteś pan odpowiedzialny za wojsko, zajmiesz się
tedy ludźmi.
Krótko ścięty
mężczyzna uśmiechnął się lekko. Skiną głową, mimo iż pani de Vine nie
patrzała nań już od dłuższej chwili. Wyglądała właśnie przez okienko
powozu, patrząc jak powoli zostawiają za sobą aleję Widokową.
Pomimo swej czujności
Edmund odzywał się niezmiernie rzadko. Milczał wła-ściwie,
przysłuchując się jednak całej rozmowie z należytą uwagą. Wprawdzie
nie zapatrywał się może na politykę i wielki świat z przesadnym rozrzewnieniem
czy egzaltacją, o ile sprawy te nie dotyczyły oczywiście w żaden sposób wojny
czy innych kwestii z nią związanych.
Nie był bynajmniej
człowiekiem ograniczonym, o ciasnych horyzontach. Studia ukończył był przecież
na najlepszej akademii w Semigardzie, a swojego czasu, mając lat piętnaście,
przewyższał znajomością geografii i gry w roszady niejednego wielmoża. Bez
trudu umiał także wymienić wszystkie przyczyny upadku cesarstwa Ardenu, znał
niemal na pamięć najważniejsze daty stoczonych bitew i potrafił dopasować je do
miejsc oraz podać zdobycze terytorialne. Wszystko to nie sprawiało
mu najmniejszego kłopotu.A gdy ośmielił się przedstawić skomplikowany
program reform mających na celu uzdrowienie rozpadającego się już cesarstwa,
wprawił tym w osłupienie niejednego magistra.
Mimo iż był
człowiekiem obytym i słynącym z nienagannych manier – zwiedził
przecie pół kontynentu, bywał na dworze loańsiego władcy, towarzyszył swemu
panu podczas wizyty u wspomnianego już Desmunda; a w samym Semigardzie zabawił
prze-szło pięć lat – mimo to kobiety peszyły go nadmiernie. Gdy niejedna
panna ośmieliła się dotknąć, niby przypadkiem, jego ramienia albo szepnąć coś
do ucha, reagował dzi-wacznie, prowadząc do serii często niefortunnych a
zabawnych zdarzeń, których nie będziemy jednak tutaj szczegółowo opisywać.
Razu pewnego także
pani Konstancja zagadnęła go niespodzianie. „Dzień dobry panu –
powiedziała bez cienia skrępowania głosem czystym i delikatnym,
podobnym do śpiewu skowronka. – Piękny mamy dziś dzień,
nieprawdaż? Zauważyłam, że od dłuższego czasu przygląda mi się pan bardzo
uważnie, gdy zdaję się tego nie widzieć. Proszę jednak pa-miętać, że kto
grzeszy oczami, ten grzeszy podwójnie”. – uśmiechnęła się
zalot-nie najwyraźniej ukontentowana, że twarz jego spłonęła
rumieńcem.
O nim samym w
późniejszych czasach zaczęły krążyć nawet pogłoski, jakoby jego
problemy z niewiastami wynikły za sprawą legendarnej już księżnej
Euryki, kobie- ty niezwykle chłodnej i wyniosłej,
która niejednego mężczyznę potrafiła doprowadzić do obłędu, przeszywszy
lodowatym spojrzeniem, raz na zawsze budząc w nim dziki nie-pokój, ilekroć
spojrzałby na niewiastę. Tak rzekomo było i z nieszczęsnym
Edmundem, gdy pewnego razu, opacznie zrozumiawszy intencje księżnej, odważył
się nazbyt śmie-le poczynać sobie w jej towarzystwie i podczas
oficjalnej wizyty pocałował ją w rękę. Tak niewątpliwie zuchwały gest wymagał
przecie ukarania, i od tej pory księżna Euryka zasiać miała w nim niechęć
do kobiet. Prawda leżała jednak zupełnie po innej
stro-nie. Mianowicie jegomość ów był skończonym samotnikiem, a w
dodatku strasznym jąkałą.
Nie był bynajmniej
nieatrakcyjny, jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli. Przeciwnie! Po- dobał się
niewiastom, choć szczęka jego – może nieco przesadnie kwadratowa i zbyt
mocno osadzona – przydawała mu raczej wyglądu troglodyty niż
kochanka; najzwyczajniej biła od niego dziwaczna prostota. Pomimo tego był
jednak człowiekiem przystojnym, o wyjątkowo gładkich policzkach. I dopiero
dokładniejsze przyjrzenie się jego twarzy mówiło wszystko.
Fizjonomię podobną miał strategom, myślicielom, pokrytą pierwszy-mi zmarszczkami
symbolizującymi mądrość lub szczególne zatroskanie. Rzekłbyś, to ta melancholia
wyjątkowo imponowała kobietom.
Jak powiedzieliśmy,
podobał się damom, toteż nie powinno dziwić, że niejedna prześcigała się w
konkurach. A znudzone dworskim życiem panny powzięły ambitny, choć nieco
okrutny plan: która pierwsza posiądzie jego serce. I rozpoczęły swoje niewinne
umizgi, zagadując jedna przed drugą: „Czy nie pogniewa się pan, jeśli wezmę go
pod rękę?” „W skrytości serca muszę wyznać panu coś, chciałam
podarować mu chusteczkę” albo: „Jak pan znajduje obecny stan rzeczy? Czy
pozycja nasza w świecie jest aby bezpieczna?” czy wreszcie: „Dokąd to
wszystko zmierza?”.
Tak! „Jak pan
znajduje”. Te słodkie trzpiotki,
aniołki beztroskie i niewinne, te laleczki malowane, których
jedynym zmartwieniem było to, na którą nóżkę wcisnąć pantofelek, taką
sobie uczyniły zabawę cudzym kosztem. A do tego, nie zdając sobie sprawy,
często same wystawiały się na pośmiewisko. Wtedy Edmund uśmiechał się
tylko albo odpowiadał mimochodem, a panienki szczebiotały jeszcze bardziej
i, rozochocone, śmiały się piskliwymi głosikami. Ach, dziewczęta, jak
tu was nie kochać!
Zdawało się jednak, że
myśli jego skierowane są w zupełnie inną stronę...
Jak ustaliliśmy,
Edmund miał w zwyczaju milczeć niepytany, a każdą – drobną
nawet – uwagę uprzednio wolał głęboko rozważyć w myślach, co zapewne
przysporzyło mu grono sojuszników. Ostatniego czasu stał się nawet ulubieńcem
swej pani. Tak wielki zaszczyt po części niewątpliwie zawdzięczał zbytniemu
brakowi wylewności. Rozkazy na ogół wykonywał – w
przeciwieństwie do swego wielkiego przyjaciela, jak w zwyczaju miał
określać imć Orsina – szybko i bez niepotrzebnej polemiki. W służbie
natomiast, mimo młodego wieku (lat zdaje się, trzydziestu dwu) niezmiernie
oddanym i niezwykle su-miennym był człowiekiem. Toteż nikogo nie
powinno dziwić, że piastował tak zacny urząd. Jednakowoż wśród
najznamienitszych wielmożów utarło się swego czasu pewne przekonanie, iż
tak nadzwyczaj niespodzianą i owocną, niechaj wolno będzie mi po- wiedzieć:
karierę, zrobił po części dzięki protekcji wspomnianego wcześniej przyjaciela.
Czytelnika może
natomiast dziwić fakt, czemuż tyle uwagi ośmielam się poświęcić tej właśnie
postaci, bo zdaje się, nie o niej miałem tutaj prawić. Nie całkiem od rzeczy
będzie jednak, w niewielkim chociaż stopniu, przybliżyć parę szczegółów z życia
oraz nieco dobitniej nakreślić wyjątkową zażyłość z panem Orsinem, albowiem ów
jegomość odegra jeszcze bardziej znaczącą rolę. Uwagi te czynimy natomiast, aby
dać świadectwo tego, iż imć pan Edmund był człowiekiem z krwi i kości.
Nagle nerwowe chrząknięcie pana Orsina wyrwało
Konstancję z rozmyślań.
– Coś pana trapi,
panie Orsin? Czyżby problemy ze zdrowiem? Pogodę wprawdzie mamy nie najlepszą…
W głosie jej nie było cienia
troski ni czułości, a raczej irytacja i znużenie.
– Nie chciałbym
niepokoić waszmość pani, ale, z całym szacunkiem, król nie jest na tyle
nieroztropny, by posyłać do Gryffino żołnierzy. Owszem, przysłał wprawdzie
ledwie piątą część zbrojnych, ale reszta to kobiety, matki z dziećmi; cokolwiek
prości ludzie: rzemieślnicy i wędrowni handlarze...
„Jednym słowem,
hołota. Bydło!” – przyszło jej wtedy na myśl.
Miała przeczucie,
wprost nie mogła pozbyć się wrażenia, że wszystko nie idzie tak, jak by to sobie
wcześniej wyobrażała. Rzekłbyś, boski plan wziął właśnie w łeb. Nie
wiedziała nawet, co należało począć z żołnierzami, a co dopiero z
motłochem; zupełnie jakby w Gryffino brakowało biednych, nad którymi
trzeba było się litować, a w święta i dni jarmarczne, z uśmiechem rozdawać
jałmużnę, zapominając o całym obrzydzeniu.
Wszystko było nie tak,
jak powinno! A do tego miało się wkrótce okazać coś jeszcze. Piękny
orszak, drużyna królewska miała czekać na nią, jak było wcześniej
zamierzone – na dziedzińcu starego zamku, wśród ogrodów usianych rzeźbami,
pełnymi brukowanych ścieżek, pośród kolumn, ścian tudzież basenów zdobionych
mozaiką – gdy zjawi się cała piękna i wszystkich oczaruje.
Taki był plan. Rzeczywistość
tym jednak różni się od marzeń, że odbiega od tego, cośmy sobie
wyśnili.
Miało się właśnie
okazać, że niespodzianka, której tak pragnęła, a która w rzeczy samej okazała
się być niespodzianką, i to sporą, czekała na nią w zupełnie innym
miejscu.Cała zbierania tego bydła, tego prostactwa, jak miała sposobność
się wyrazić, zgromadziła się przy ostatnim dziedzińcu górnego miasta.
Nazwa nie
całkiem była przypadkowa, albowiem znajdowało się ono na niewielkim
wzniesieniu, niczym nieśmiertelne miasto ze starodawnych legend, zbudowane na
sied-miu wzgórzach. Sam zamek natomiast był twierdzą niezdobytą, jaką spotkać
można było jedynie w Loanie, otoczona pierścieniami murów zewnętrznych i
dziedzińcami między nimi, o kordegardach wyższych i liczniejszych
niż najwyższe drzewa. Zamek był bezpie-czny – niby
miniaturowe miasto wewnątrz drugiego. A teraz musiała opuścić
je, niczym bogini zejść na niziny, zmuszona stąpać między ulicami
pośród śmiertelnych.
– Cóż zatem ma
wyniknąć z tej sytuacji? Czy któryś z panów raczy wytłumaczyć mi nasze
położenie? O ile dobrze pamiętam, Desmund ma względem nas pewne długi do
spłacenia. Nie mylę się chyba?
„I stało się –
pomyślał naraz Edmund. – Hrabina pokazała swe oblicze, wszakże każda róża
ma kolce”.
– Jego Wysokość
pragnie raczej złagodzenia sytuacji w całej Lumbrii, aby nie do-prowadzić
do rozłamu i dalszej rebelii. – wtrącił niespodzianie Edmund ponurym głosem.
– Dlatego spłaci swe zobowiązania względem siedmiu rodów, w tym również
wobec pana Gryffino. Tak przynajmniej mi się zdaje.
– Ja ciekawa
tylko jestem, drogi panie, jak długo jeszcze przyjdzie nam na to
czekać? Posłuchajmy zatem, co sądzi nasz rządca. A tak w ogóle to dlaczego ja o niczym nie wiem? O niczym mnie panowie nie informujecie. Jeszcze by tego brakowało, żebym się wygłupiła przed królem.
– Jak już miałem
okazję wielokrotnie wspomnieć – powiedział naraz Adam Orsin, po
chwili złagodniał jednak, by nie budzić nadaremnie złości swej
pani – de Vine’owie nie są jedynym rodem, który czeka na spłatę za
swój... – w tym miejscu zawahał się nieco dłużej. Nieomal
powiedział: „haniebny czyn”. W porę jednak powściągnął język i za-kończył,
pomijając cokolwiek nieuprzejmy epitet. – Nasz łaskawy pan wciąż
przebywa poza domem, a do tego czasu...
– Nie
możemy nawet liczyć na oficjalne poselstwo ze strony umiłowanego króla.
Czy tak?
Milczał.
– Nie mylę się,
prawda? – dopytywała uparcie hrabina. – Wiedziałam. Można
się było tego domyślić. Wierzcie mi, dobrzy panowie, ja od samego początku
wszystko przeczuwałam. A zatem, kiedy jego miłość zamierza w końcu zaszczycić
nas swoją obe-cnością?
„Niecierpliwi
się – pomyślał Edmund. – Wcale mi się to nie podoba. Jeszcze
będą z tego jakie kłopoty”.
– Zdaje
się – zaczął po chwili – dziś wieczorem małżonek jaśnie szanownej
pani powinien dotrzeć do Białego Młyna. Myślę tedy, nie możemy spodziewać
się naszego pana wcześniej niż za sześć dni. Z okładem – zaznaczył nieco
dobitniej, rzekłbyś nawet, głosem podszytym ironią, widząc rosnące
zniecierpliwienie swej pani.
– Dobrze
więc. Wobec tego powinniśmy zdążyć z przygotowaniami na jego po-
wrót. Tym czasem muszę się wam do czegoś przyznać. Chcę się przyjrzeć im
wszystkim z bliska, pragnę chociaż spojrzeć w ich twarze.
– Co też zamierza pani osiągnąć takim zachowaniem?
– Jaśnie szanowna
pani, jakże tak? Strach mnie ogarnia na samą myśl, gdy mówisz te wszystkie
okropności. Tak się nie godzi! Jakem Adam Orsin, przywołuję panią do porządku.
Waszmość pani najwyraźniej zapomina się.
– Mój drogi Adamie,
najwyraźniej p a n się tutaj zapomina. Czyż nie jestem Konstancją de Vine,
panią Gryffino, protektorką Sobolowego Pola? Czy nie do mnie należy zamek i
wszystkie jego przyległości? Czy nie przyrzekliście mi wiernie służyć i moją
wolę pokornie wypełniać?
– Nie –
oburzył się ostro, a jego twarz spąsowiała w jednej chwili. – Waszmość
pani zapomina się, mówiąc te wszystkie rzeczy, grzeszy i w dodatku myli się,
wygłaszając swe sądy, w jednym tylko rację mając: tożsamości zaprzeczyć nie
sposób. Zaiste, jesteś, pani tą, za którą się podajesz. W innych sprawach myli
się jaśnie szanowna pani. I to bardzo. Wierności dochować ślubowałem, owszem,
ale prawowitemu władcy Gryffino i jego następcy, nikomu innemu. Rządcą będąc,
większą władzę posiadam i wyżej stoję niźli pani. Dlatego, biorąc imć Edmunda
na światka, przywołuję panią do porządku
i domagam się należytego szacunku, albowiem pod
nie-obecność małżonka jego wolę w mieście sprawuję i jako mężczyzna więcej
tutaj znaczę. Waszmość pani niechaj nie zapomina, że jest tylko niewiastą,
swemu mężowi podległą. I jemu na chwałę wiernie służyć powinna:
skromnością i pobożnością, a nie występkiem przeciw niemu stając.
Zapadła długa i
niezręczna cisza. Taka, co zwiastuje burzę wiszącą w powietrzu. Nadejście
nieuniknionego.
„Więc jednak nie
pomyliłem się tak bardzo. Wsadź do jednego pudła kobietę i starca, a będziesz
miał awanturę. Doprawdy ta niewiasta przeraża mnie jak nikt inny na świecie.
Demon o twarzy anioła. Biedny Admie, na własną odpowiedzialność igrasz z ogniem. Czyż nie wiesz, że kobieta
kłótliwą jest?”
Hrabina w żaden sposób
nie skwitowała jednak wywodu Adama Orsina, który nie szczędził gorzkich słów,
choć wcale niełatwo było jej słuchać tych wszystkich aluzji i przy-tyków ze
strony tego, który w jej mniemaniu powinien być na jej usługi. W myślach
obiecała sobie zachować cierpliwość. Była niczym wzburzone morze, które nagle
gubi cały spokój i mąci ciszę. A myśli –
niczym wezbrane fale kotłującej się wody, które uderzają o
skalisty brzeg, by w następnej chwili ucichnąć niespodzianie. I jak
rozszalała fala cichła nagle, nie dając żadnego znaku, że jeszcze przed sekundą
była dzika, tak i ona ucichła.
Była tonią
przejrzystej i spokojnej wody – z pozoru łagodna, choć skłonna, by
wybuchnąć.
W pierwszej chwili
dreszcz straszliwy niczym prąd elektryczny przeszedł po jej ciele. Pani de
Vine wzdrygnęła się nagle. Wciąż przed oczyma miała dobrotliwą twarz,
która ongi wydawała się jej twarzą mędrca. Zupełnie jakby ten
szczególny wyraz nadający niejakiej szorstkości zniknął gdzieś, rozpłynął się.
Teraz widziała tylko przydługi nos i podkrążone oczy szarej barwy.
Twarz owa budziła w Konstancji litość, kiedy niekiedy irytowała, choć nigdy
nie doprowadzała do wściekłości. A gdy tak słuchała, nadal zachowując w
pamięci obraz ów jegomościa, który nie był już młodzianem, ale jeszcze
nie star-cem, pani de Vine czuła, jak złość wypełnia naraz jej żyły niczym
płynne żelazo, i pulsowała w skroniach, do szału niemal doprowadzając okropną
migreną.
Konstancja milczała
jednak, z trudem znosząc zniewagę.
„Boże mój, dodajże mi
siły – wzdychał z bólem Adam. – Muszę prędko coś uczynić,
zanim będzie za późno, zanim ta sekutnica przebrzydła wyrządzi
jakie cierpienie i narobi głupstw. Nie opuszczaj mnie w godzinę mej
próby, albowiem tyle jest jeszcze do zrobienia, a noc głucha i ciemna
nadchodzi...”
I zakasłał
straszliwie, zakrywając twarz urękawiczoną dłonią.
– Czas chyba
najwyższy, by doprowadzić pewne sprawy do końca. Nie uważacie, panowie?
Zobaczmy rychło, jaki obrót wezmą – powiedziała roześmianym głosem,
bez śladu gniewu i dawnej urazy.
– Czym prędzej zatem! –
wrzasnął wreszcie pan Edmund do stangreta, wychylając głowę przez okno.
Na jego twarzy pojawił
się drobny grymas niby uśmiech na samą myśl, że to do-piero początek.
Pierwsza kuchta,
wstrętna i tłusta kobieta w czepku, siedziała za wytartym stołem, mieszając
masę makową z rodzynkami wewnątrz glinianej misy. Pot spływał po jej
opuchniętej, czerwonej z gorąca, twarzy. A parę kosmyków szaroczarnych i
posklejanych od brudu włosów sterczało niesfornie spod rozsznurowanego
czepca – który jeszcze nie-dawno wydawał się być zupełnie
białym – wijąc się przy tym niby dzikie wężowe sploty.
Okropny musiał być to
widok.
W dodatku babsko
wyjęło nabrzmiałą dłoń i poczęło oblizywać grube paluchy, kiedy druga kroiła cebule
na gulasz. Monotonną ich pracę przerwał nagły hałas z zewnątrz i dźwięk
otwieranych drzwi. Do pokoju wślizgnęła się maleńka osóbka, przemykając mię-dzy
półmrokami niczym myszka, kiedy ogień pod kuchenką trzaskał raźno niby z bata.
Na co dziewczyna wzdrygnęła nieco przerażona. A gdyby nie hałas towarzyszący
jej nie-zgrabnym ruchom, to i pewno trudno byłoby ją w ogóle dostrzec.
Rozmowa bab
toczyła się jeszcze w błogiej nieświadomości:
– Ja to bym mogła być
taką hrabiną – przechwalała się gruba kobieta.
Była to osoba niezbyt
energiczna, raczej ospała, w przeciwieństwie do swej roz-mówczyni,
zawsze żwawej, choć może nieco starszej.
– Wielkie mi
mecyje! – ciągnęła. – Machałabym ja sobie nóżką i kazała całować
się im wszystkim w rączkę. Jadałabym, proszę ja ciebie, bażanty; piła
wino, ile dusza za-pragnie. I uważasz, w dzień nosiliby mnie na rękach, a w
nocy tańcowałabym, że hej!
– Czego tu
szuka? – wrzasnęła chuda kobiecina, wymachując nożem, nie
zwracając już najmniejszej uwagi na gadanie wstrętnej grubaski. – A pójdziesz
mi stąd! Pracuje się, nie widzi?
– A! masz słuszność,
moja droga. Pracuje się, nie to co inni.
– Wiadomo, każdy chce
zarobić na chleb.
– Czekaj, czekaj,
serdeńko... niech no ja spojrzę dokładniej. To pewno jedna z tych, co to nad
ranem przywieźli. Na co się jeszcze gapisz, iberska dziewucho? A już,
poszła! Słyszysz? Tylko żywo!
Grube babsko grzmiało
od progu, pomagając sobie tupnięciem nogi, to znów wy-machiwało ścierką.
– Ja przecie
szukałam tylko czegoś do zjedzenia. Nie chciałam nic złego...
– Ty słyszysz to, co
ja? No, normalnie brak mi słów!
– O, nie dziwię ci
się, duszko – aż ręce opadają.
Na wynędzniałą
twarzyczkę dziewczyny padał blask ognia spod maleńkiej kuchen-ki, czyniąc jej
fizys jeszcze okropniejszą: oczy wydawały się większe przez zapadnięte
policzki, a cerę miała wyjątkowo szarą niby z kamienia. Włosy w nieładzie:
zakurzone i potargane, były niewiadomego koloru – ani kasztanowe, ani
brązowe – po prostu bure. Rozpłakała się wnet, a łzy poczęły
znaczyć na jej niedomytych policzkach brudne ślady. Wyglądała jak siedem
nieszczęść, jakby od dłuższego czasu nie znała snu, a je-dynie strach i głód.
Zresztą nie tylko jej
twarz prezentowała się fatalnie. Nosiła podniszczoną sukienkę z ciemnoróżowym
gorsecikiem, a rękawki wpadające w lekko szarawy kolor zupełnie już
pociemniały. Na dodatek były rozdarte i wyzierały spod nich białe ramiona.
Spódnice wcale nie były w lepszym stanie: brudne, usmolone i potargane.
Ogień trzaskał w
piecu.
Dziewczyna wytarła łzy
drobnymi rączkami. „Nic nie wiedzą, oni wszyscy nic nie
wiedzą – powtarzała w myślach – gdyby tylko znali
prawdę... ”
Zdaje się, gdyby nie rozdarte
suknie i usmolona buzia, byłaby naprawdę piękna. Och, zaiste była przecudna,
delikatna i krucha! Nawet brudna i zziębnięta w niczym nie przypominała
wiejskich dziewcząt. Po paru chwilach jej policzki nabrały rumianej barwy. Choć
lekko niezdarna, zachowywała się iście dwornie. A jej sukienka, nawet
potargana, świadczyła o tym, że kiedyś była droga i przepiękna. Gdyby dane nam
było opisać jej stan, używając tylko dwu słów, powiedzielibyśmy zapewne, że
była zubożałą szlach-cianką. Ostatnimi czasy widok taki nie
dziwił zbytnio.
– I czego jeszcze
beczy, przygłupia czy co?
– Bo głodna
jestem, i tak strasznie się boję. Boże, gdybyś tylko wiedział, jak mi
źle. A tak w ogóle to nie życzę sobie, żeby tak do mnie mówiono!
– Patrzcie no,
państwo – księżniczka jak malowanie! Na co jeszcze czekasz, głupia
dziewucho? No idź stąd! Biegnij do swoich, tam, gdzie twoje miejsce. Nic tu po
tobie. Nie chcemy cię tu. Przeklęty Iber. Przeklęty król i wszyscy, których tu sprowadził – krzyczała wstrętna baba, wycierając obrzydliwie
spuchnięte dłonie.
– Jeszcze i ona sprowadzi na nas jakie nieszczęścia – wtórowała jej chuda
kobietka. – Mało to się takich po świecie pląta? Tylko patrzeć, jak
rozkradną, co tylko się da; albo i przyjdą w nocy... och, na pewno
przyjdą i pozabijają wszystkich; poderżną gardła... Diabły przeklęte!
– Boże, miej dla
takich litość w sercu i uchowaj ich z dala – bredziła dalej gruba
wariatka; klasnąwszy w dłonie, złożyła je jak do modlitwy.
– Wcale że nie –
awanturowała się dziewczyna. – I proszę więcej na mnie nie krzyczeć,
bo za łby karzę wytargać, w smole i pierzu wytarzać i za mury wyrzucić.
– Jakie to
zarozumiałe, a jakie pyskate! Słyszysz, kochaniutka? Tak dalej być nie może, po
prostu nie! Eee, ale czekaj no, strasznie blada jak na dziewuchę z
Iberu. Pewno zziębnięta i dawno nic nie jadła. Pobladła jak ściana. Trza by
jej może jako pomóc.
– A już, figa i tyle!
Zara pewno będzie uroki rzucać, czarownica jedna. Wszystkie studnie w
mieście pozatruwa i dzieci będzie kradła, a i bydło pewnie zamęczy.
Znam ja takie, wierzaj mi.
– Nieprawda! Kłamiesz,
wstrętna babo! Sama się będziesz w piekle smażyć. Niech hołota zna swoje miejsce. Boże najsłodszy, dopomóż... czemu opuszczasz mnie, gdy tak potrzebuję opieki?
– No... Podejdź.
Tylko mi tu nie rycz. Przestań, mała, słyszysz... Masz i idź.
Gruba matrona dała jej
pajdę chleba, wpierw lekko musnąwszy smalcem, by-najmniej nie z dobroci
serca, ale dla tak zwanego „świętego spokoju”, może i dlatego, by uspokoić swe
sumienie. Któż to raczy wiedzieć...
Ostatnie domostwa i
zabudowania górnego miasta mijała Konstancja bez szcze-gólnego namaszczenia;
zupełnie jakby obojętne w owej chwili stało się dla niej, czy prze-chadza
się pośród ogrodów różanych, czy przemyka gdzieś ukradkiem, między ciasnymi
uliczkami starodawnych ruin.
– Och, całkowicie
zapomniałabym spytać, jak się miewa małżonka szanownego pana. Dawno
nie miałam już okazji spotkać się z panią Walerią. Czy aby zdrowa?
– Małżonka moja...
ach... w najlepszym jest zdrowiu. Dziękuję drogiej pani za troskę. Doprawdy...
– Nie gniewa się pan
chyba na mnie, drogi Adamie? Wielką przykrość by mi pan wyrządził. Wystarczy
już, że wielce szanowna Waleria unika przecie mojego towarzystwa.
– Och, skądże znowu.
Ani ja, ani tym bardziej żona nie chowamy żadnej urazy. Bynajmniej! Walerka, to
znaczy Waleria nie unika szanownej hrabiny. Ma teraz sporo zmartwień, odkąd
Julia weszła już w ten wiek... Rozumie, szanowna pani, zamążpójście to
nie byle bagatelka. Waleria przeżywa, jak by to był jej własny ślub.
– Wprost cudownie. Cóż
to musi być za wydarzenie!
– Tak, w rzeczy
samej...
Pani Konstancja
przyłożyła dłoń do dłoni pana Orsina i poklepała ją, uśmiechając się przy tym.
– Proszę mi wierzyć,
raduję się waszym szczęściem.
– Och, miło słyszeć
tyle ciepłych słów, doprawdy... – odrzekł z ociąganiem zdu-miony
Adam. – Dziękuję z całego serca.
– Tylko proszę nie
zapomnieć pozdrowić małżonkę i koniecznie ucałować w moim imieniu
naszą kochaną panienkę. I gdyby była jakaś rzecz, dosłownie drobiazg.
Cokolwiek. Proszę pytać. Pan wie, że potrafię się odwzajemnić. Za wszystko.
Niech pan o tym nie zapomina.
– Oczywiście, tak...
tak zrobię.
Edmund słuchał z
zainteresowaniem, nie ingerując jednak; zmarszczył tylko brwi w wymownym
grymasie. „A to ci dopiero! Gruchają sobie jak nie przymierzając dwa
go-łąbki. A jeszcze przed chwilą chcieli brać się za łby”.
– Miłość unosi się w
powietrzu – wyrzekł z westchnieniem Edmund.
– Cóż takiego? –
spytała hrabina.
– Nic, nic...
Opuszczamy właśnie górne miasto. Przed nami plac Wolności.
W rzeczy samej okazało
się, ku wielkiemu niezadowoleniu, że zbliżają się
do mu-rów granicznych. Dla Konstancji było to nie lada rozczarowanie,
musiała opuścić bowiem pałac i udać się w stronę
ostatniego dziedzińca górnego miasta. Nic dziwnego więc, że onego
czasu nie spojrzała również na olbrzyma, który wyrastał nagle przed jej
oczami.
Był tytanem,
nieposkromionym reliktem minionych dni. Sławy, która przeminęła już
bezpowrotnie. Od zawsze był jej wrogiem, świadectwem potęgi, której tak
zazdro-ściła. Konstancja pozornie wiedziała już podówczas, gdy
tylko ujrzała go jako młoda dziewczyna, że kiedyś przeminie
– uroda zgaśnie, a ona sama odejdzie – gdy on będzie trwać
nadal.
I wtedy
to właśnie nauczyła się nienawidzić. Każde następne
spojrzenie było im-pulsem budzącym żądze, przywołując jednocześnie
niemiłe wspomnienia. Jęła zatem lekceważyć
go, żałując zapewne, ze nie powstał do tej pory parawan dostatecznie
ogro-mny mogący zakryć tak przykry przecie widok. Olbrzym był wszak
niedoścignionym wzorem chwały i potęgi, której tak zawzięcie pragnęła.
Choć dla niej pozostawał jedynie świadectwem porażki. Jej własnej.
Gigant, którym tak
gardziła, był czymś więcej. Stał się świadectwem hańby. Był czymś
zupełnie zbędnym, przeszkodą na drodze, którą należałoby
bezzwłocznie usu-nąć; wyrwać z korzeniami, jak wyplenia się
pogańskie zwyczaje.
Pani hrabina
natomiast, jeśli w ogóle można się tak wyrazić, była kobietą dość
pra-ktyczną. Ceniła wyłącznie rzeczy piękne i wartościowe. A już w
szczególności upodobała sobie proste rozwiązania. Bo i po co zawracać sobie
głowę tak mało istotnymi sprawami, jak na przykład głód szalejący po wsiach?
Czy chociażby ta wielka, słowem, bezużyteczna brama, przez którą trzeba było
przechodzić, ilekroć zapragnęło się komu wydostać z górnego miasta.
Ona sama stała
się niewolnicą swojego pałacu.
Bramę ową, bo to
bramie przyglądamy się właśnie z niebywałą atencją – tego dwu-nożnego giganta
górującego ponad miastem – stanowił łuk triumfalny z ciemnoszarego
kamienia. Dość urokliwy. Wzniesiony jeszcze w starodawnym budownictwie: filary
zdobiły dwie bliźniacze niewiasty wykute z białego marmuru, choć wpół uśpione i
niby zastygłe, to tak, jakby je kto niespodzianie pochwycił w nagłym uniesieniu;
belkę nato-miast gęsto usianą reliefami rozmaitej treści, wyobrażającymi bestie
przedziwne i gryfy jak żywe, mocujące się wzajemnie, wieńczyła attyka. W
centralnym miejscu z kolei widniał napis: starannie wyryte w belkowaniu słowa
oraz rok 1752 – data niemająca dla Konstancji większego znaczenia,
podobnie jak całe to dzieło ustanowione na pamiątkę zwycięstwa w równie
nieistotnej bitwie.
Ważny był tylko
symbol. Wszystko inne nie liczyło się więcej, słowa bowiem jak
lu-dzie, przemijają, gdy czyny ostatecznie zostaną zapomniane, podczas gdy on
jedyny będzie trwać nadal dumnie ponad miastem. A czasy dawnej potęgi,
wielkich wojen i b0-haterskich czynów nie powrócą już, zostały po nich kurhany,
głazy omszałe i pieśni, i legendy. Konstancja nie potrzebowała ich wcale, ni
pieśni i strachu, ni uczucia dreszczy, ilekroć stawała w cieniu kamiennego
giganta.
Nie chciała
przeminąć...
Nie należymy
bynajmniej do osób, które zbyt pochopnie wydają swe sądy, a oce-niając
innych, spoglądają na wszystko z góry, nie przyjrzawszy się wpierw
wszystkiemu nieco bliżej. Spróbujemy natomiast zrozumieć, cóż kryło
się w tym przecież młodym jeszcze umyśle.
Otóż pani Konstancja,
powiedzmy to otwarcie, zawsze wyróżniała się pośród innymi niewiastami. A
przynajmniej zawsze uważała się za osobę dość niezwykłą –
wzorowy przykład megalomanii? Być może. Owszem, czemu nie!
Nigdy nie uważała się
za pokorną żonę – kobietę zagubioną w męskim świecie – którą
można by traktować jak swoją własność. Z urody natomiast umiała zrobić
użytek niebywały. Gdy będąc jeszcze panną, wciąż nie osiągnąwszy wieku
kobiecego, to jest lat szesnastu, już wtedy wiedziała, że pięknym uśmiechem,
czy drobnymi umizgami więcej można zdziałać niźli mieczem. A naukę wyniesioną z
domu – przeto sama pani matka wpoiła jej tę
wiedzę – potrafiła umiejętnie wykorzystać.
Jak wygłaszać własne
opinie, nauczyła się już sama.
Kobiety w jej
mniemaniu nie przyszły na ten świat, by usługiwać, ale by im usłu- giwano.
Konstancja wiedziała również, że jej poglądy, cokolwiek sprzeczne z głosami
innych, prędzej przysporzą jej więcej szkody niż pożytku.
Nie umiała
jednak się ich wyrzec. To tak, jakby zaprzeczyć
własnemu istnieniu. Sprzeciwić się rozumowi i sprzeniewierzyć się swoim
poglądom to poddać w wątpliwość wszystko, co odróżnia nas od zwierząt.
Będąc osobą obytą,
doskonale znała liczne podania ze starego świata, jeszcze sprzed upadku
cesarstwa Ardenu. W opowieściach tych, jakie krążyły onego czasu po okolicy,
mówiono o kobietach rzekomo mających konszachty z siłami nieczystymi. Kobiety
te, jeśli wierzyć opowieściom, bliskie były opisowi Konstancji. Nie były one
bynajmniej kap-ryśne, ale za to dość otwarcie głosiły wyższość natury kobiecej
nad brutalną siłą mężczyzn. Owe niewiasty jawnie sprzeciwiały się staremu
porządkowi rzeczy, uparcie dążyły do zmian. A jako heretyczki wsławiły się
jedynie śmiercią na stosie.
Konstancja należała
również do grona osób niosących oświatę, kulturę i sztukę.
Gdy przodkowie jej
męża osiedlili się na tych ziemiach – wspomnimy o tym jeszcze –
uczynili z Gryffino prawdziwą potęgę. Podnieśli je z gruzów i przemienili nie
do poznania. Kiedy ona sama przybyła do tego miejsca, zmieniła je jeszcze
bardziej. Przy- wiodła ze sobą ożywienie, dała temu miastu skarb najcenniejszy
ze wszystkich – przy- wiozła naukę, otworzyła oczy ludzkie i sprawiła, że
przejrzeli. Dumna z dzieła, którego dokonała, trwała w przekonaniu o swej
niezwykłości. Zrozumiała, że przyszła na ten świat dla wyższych
celów. Przeświadczenie owo odmieniło jednak jej serce. Zamiast pie- lęgnować w
sobie cnoty, pozwoliła, ażeby dobroć i pokora ustępowała pysze i
próżności. Serce ongi tak szlachetne, nieomal przeobraziło się w kamień.
Nierzadko bywa, że
przesadne przekonanie o wyjątkowości niszczy w ludziach to, co
najcenniejsze – piękny umysł. Przekonanie owo gubi ludzi. A
w jaki sposób ich gubi? W sposób ostateczny. Niejednokrotnie zdarza się, czytelnik
przyzna mi zapewne rację, że jednostki takie nazbyt często wykazują tendencję
do oddawania się wzniosłym ideom, przypieczętowując tym samym swój
męczeński los. Bez reszty wypełniwszy misję posłanniczą, stają się sługami
ludu; lub też służą złu, przyczyniając się do zguby całego narodu, a
nierzadko – całego świata. W obu przypadkach człowiek jako jednostka
wydaje samego siebie na zatracenie, albowiem idea pochłania go, stopniowo
wyniszcza-jąc całkowicie. Czym jednak różni się jeden od drugiego?
Kiedy sam wydaje się na zatracenie, aby ocalić innych, samotnie stając przeciw
trudnościom; kiedy poniża samego siebie, by wywyższyć drugiego, gdy błogosławi
swym wrogom, nazywają go głupcem lub bohaterem. Tak rodzi się
zbawiciel. Innym zaś razem, gdy prowadzi do zguby narodów, gdy raduje się
płaczem niewiast, nazwą go pogromcą. Ciemiężycielem. Ale jedno ich łączy. Obaj
skazują się na potępienie; jeden za życia, drugi – po śmierci.
Jej łoże pozostawało
zazwyczaj zimne i puste. Nie miała kogo kochać. Mąż na ogół, wiecznie zaangażowany w
politykę, bywał w domu jedynie gościem. Nie mówimy tego wszak, aby ją
usprawiedliwić: hrabina nie czuła się kochana, to i łatwo zapomniała, czym jest
miłość i dobroć.
Czytelnik zgodzi się
ze mną lub nie, że jest na tym świecie szczególny rodzaj
miłości – miłość matczyna. Nie istnieje chyba większy przykład
oddania jak miłość matki do dziecka. I biada temu, kto nigdy jej nie
doświadczył.
Nie bez przyczyny
poświęcamy w tym właśnie miejscu tyle uwagi tak niezwykle pięknemu zjawisku. Konstancja
miała w sobie coś z królowej i miała w sobie coś z matki. Czegokolwiek by nie
zapragnęła, zdobywała to bez trudu. Ale pragnęła też jednej rzeczy, której
nigdy nie mogła mieć.
I to właśnie była jej
zguba.
Hrabina de Vine
uważała się za kobietę niezwykłą, a ze swoją wyjątkowością ob-chodziła się
niejednokrotnie w sposób dziwaczny – często nieobyczajny. A są na tym
świe-cie ludy przedziwne, słynące przecież z niecodziennych zwyczajów tak
odmiennych, że budzących uśmiech na twarzy, a niekiedy trwogę.
– Nie rozumiem, jak w
ogóle Desmund śmiał potraktować nas w tak okropny sposób. Czyż nie
byliśmy umówieni co do miejsca? Czy godzina spotkania nie była
wyznaczona?
– Cóż rzec... widać,
punktualność nie jest najmocniejszą stroną możnych tego świata. Och, kiepski
żart i chyba nie w porę. Proszę o wybaczenie. Już lepiej nic nie powiem.
– Taki wstyd,
Edmundzie... Poniżył nas wszystkich. Ale nawet to nie zepsuje mi dnia. Spojrzę
mu prosto w twarz, a wtedy... Czy zdaniem panów taki człowiek zdołałby w ogóle
spojrzeć damie w oczy po tym wszystkim?
– Jednego tylko jestem
pewien, moja pani – odparł Adam Orsin. – Zdaje się, że nie cofnie się
pani przed niczym, by osiągnąć cel. Proszę mieć tylko na względzie
bezpieczeństwo nas wszystkich. Nie chcemy przecież, by wywołała pani kolejną
wojnę.
– Zapamiętam sobie tę
przestrogę. Zapewniam, że może pan spać spokojnie. Tymczasem zbliżamy się.
Już za chwilę przekonamy się, co nam zesłał los.
– Strasznie cuchnie,
skąd ten smród? Niech no wyjrzę tylko przez okno.
– I cóż tam znowu,
mości panie Adamie – spytała Konstancja, przytykając do nosa perfumowaną
chusteczkę. – Cóż tam się dzieje?
– Nic nie widzę, ale
jedno jest pewne, jesteśmy już prawie na miejscu.
– Tylko czemu tak
rzuca powozem?
– Nie
mam pojęcia, drogi Edmundzie.
– Zróbcie coś,
panowie. Prędko!
„Musieliśmy zapewne
minąć już plac Wolności. Cóż za zrządzenie losu, nie p0-myślałam o tym
wcześniej, przecież ci wszyscy ludzie zebrali się w pobliżu placu. Cóż za
szydercza nazwa – plac Wolności. Nie pamiętam już nawet,
z jakiej okazji nadano tę niedorzeczną nazwę. Zapewne nie spotkam dziś
króla, a szkoda! Ale przynajmniej ta cała gawiedź nie zebrała się w Ogrodach na
Widokowej” .
– Stangret,
stać! – zawołał Adam Orsin.
Powóz zatrzymał się.
Trzęsienie ustało.
– Dlaczego się
zatrzymaliśmy? Czy to już koniec?
– Obawiam się, że tak.
– Dlaczego czekamy
zatem? Niczego nie rozumiem, czy ktoś raczy mi wyjaśnić?
Pan Orsin uchylił
drzwi powozu i dyskretnie wysunął głowę. Po chwili:
– Przyjechaliśmy
cokolwiek za szybko. Wypada poczekać na kompanię honorową – odpowiedział
nieco spokojniejszym tonem.
Czas płynął wolno, jak
zdawało się Konstancji. Bez przerwy przytykała do nosa swoją perfumowaną
chusteczkę. Niekończący się moment niepewności przeciągał się jednak, nim
cokolwiek się wydarzyło.
„O co w ogóle mogło
jej chodzić? Hrabina była miła, przynajmniej na początku. Potem ta niepewność i
podenerwowanie z jej strony... Później zaczęła wypytywać o Wa-lerkę i znów
zrobiła się jakaś taka milsza... I do tego zamążpójście Julii!
Cokolwiek ona knuje, muszę być czujny. O, już! czas nagli” .
Orkiestrę dało się
słyszeć już z oddali. Poczet sztandarowy z chorągwiami wy-obrażającymi gryfy
oraz złote lilie na tle koloru indyga – barwy rodu de Vine’ów – dotarł
wreszcie na miejsce. Złote smoki jej ojców prezentowały się wcale lepiej,
dumnie po-wiewając z trzepotem skrzydeł czerwonych sztandarów.
Miejscem przeznaczenia
okazał się opustoszały niemal – nie licząc przybyszów – plac
Wolności leżący w oddali, pośrodku którego wznosił się łuk triumfalny. Dodajmy
jeszcze, łuk oszpecony został arkadami ciągnącymi się całą szerokością placu
zarówno z jednej, jak z drugiej strony.
W cieniu ogromnej
budowli zebrali się prostaczkowie, aby hrabina mogła teraz na nich popatrzeć.
Mizerny musiał być to widok; Konstancja, tak przecie wrażliwa na piękno,
ostatecznie nie mogła się zdecydować: nie wiedziała nawet, czy szczerze
nienawidzić króla za kolejne upokorzenia, których jej przysparza, czy może
raczej być mu dozgonnie wdzięczną, że cała gawiedź zebrała się w tym właśnie
miejscu, i że ona – bogini – nie musi udawać się do
dzielnicy fabrycznej pełnej błota, smrodu i budynków wątpliwej urody.
Wszyscy zatrzymali się
naraz, skoro powóz razem z hrabiną już czekał.
Pan Orsin wysiadł
pierwszy i jako dżentelmen co się zowie, pomógł wysiąść pani de Vine. Ta zaś
oddaliła się nieco od dwu mężczyzn, nieomal biegnąc tak, że złoty płaszcz
zsunął się z jej ramion, ześlizgując wolno po ciele, a ona sama jakby zrzuciła
go ma-jestatyczne, pozwalając zupełnie opaść na ziemię. Kilkoro prostaczków
zerwało się wnet, by pochwycić go i uciec nie wiadomo gdzie, ale
piechurzy gwałtownie odciągnęli ich wpół drogi.
Spojrzała, raz w
lewą, potem w prawą stronę. Popatrzyła porozumiewawczo na rządcę, niejako
rzucając mu wyzwanie. I pan Orsin wiedział od razu, bardzo dobrze bo-wiem znał
to spojrzenie. Mógł być nieomal pewien tego, co za chwilę miało się
wydarzyć. Edmund wzruszył tylko ramionami, a na jego twarzy pojawił się dziwny
grymas niby ko-lejny uśmiech.
Hrabina podeszła nieco
bliżej. Instynktownie przeczuwała, że godzina jej chwały właśnie
nadchodzi. Przecież w swej opinii zawsze uchodziła za inteligentną kobietę. Nie
mogła zatem mylić się tak bardzo.
A jednak!
Zamknęła oczy,
wyciągnęła dłonie jakoby panna pełna łaski. Na powrót rozchy-liwszy powieki,
zrobiła wreszcie pierwszy krok. A wiatr począł rozwiewać jej blond włosy,
kiedy przechadzała się tak z miejsca na miejsce, przyglądając się z coraz
większą uwagą ludziom tam zgromadzonym. Nieomal gotowa do namaszczenia, poczuła
pierwsze krople deszczu, które zaczęły głaskać jej lica niby dłonie.
I oto właśnie przyszła
do niej myśl niesłychana. Gdy tak patrzyła i próbowa-
ła odgadnąć pochodzenie owych
przybyszów, niespodzianie zauważyła żołnierzy sto- jących w oddali.
Byli to ludzie ongi walczący za księcia, pochodzący z rodów, które przy- sięgły
wierność Lumbrii. Rozpoznała ich po mundurach, które teraz przyszło im
przywdziać szyderczo. Uśmiechnęła się na ten widok. Zauważyła także
kobiety i dzieci zachodniej urody, brudne i wygłodzone jak psy. I wiedziała
już, że są to wdowy i sieroty po iberskich mężczyznach poległych w bitwie,
które skazane na tułaczkę nie mają dokąd pójść.
Spojrzenia owe nad
wyraz dotknęły jej duszy. Patrzyły na nią setki pustych, mimo to głębokich jak
bezkresne studnie, oczu. Widziała te wynędzniałe twarze pełne lęku, z otwartymi
ustami o opuchniętych i popękanych wargach. Poczuła nagły smutek i
za-dumała się przez chwilę, a malutka kropelka ukradkiem spływająca po policzku,
zniknęła gdzieś. I nikt już nawet nie wiedział, czy zaiste mogła być to łza.
Starała się wyrzucić z pamięci widok nędznych twarzy tępo spoglądających
przed siebie, zupełnie jakby to nie ludzie, lecz nierozumne
istoty patrzyły teraz na nią. Było to jednak niemożliwe. Zewsząd otaczały
ją te mary przeklęte, twarze potępieńców, niby upiory żywcem z dna
piekieł wyjęte.
Adam Orsin obleczony w
czerń grubego i powłóczystego płaszcza, z futrzanym wykończeniem ramion, na
którym spoczywał złoty łańcuch, dość masywny, zwieńczony okrągłym wisiorem na
kształt orła, pewnym ruchem popędził w kierunku swej pani, lewą ręką
przytrzymując biret na siwiejącej już głowie, by mu nie odfrunął. Wielce
prze-lękniony, bezradny niby dziecko wobec zamieszania, którego przyczyną stała
się piękna pani, zatrzymał się nagle wpół drogi. Siły niemal zupełnie opuściły
sprawne jeszcze ciało, ugiął tylko ręce w łokciach na znak bezradności i niczym
zdrętwiały stał bezczynnie niby zaczarowany. Nie umiał nawet wytłumaczyć,
dlaczego zawahał się w takiej chwili. Nie zdoławszy wydobyć z siebie
głosu – jakby jakaś podstępną siła dławiła
go – patrzał tylko i myślał:
„Głupcze przebrzydły,
po stokroć bądź przeklęty. Zawiodłeś i oto godzina zamętu właśnie
nadchodzi. Patrz teraz i zbieraj, coś posiał. Ale jest jeszcze nadzieja, o tak!
Trzeba działać” .
Hrabina ujrzała
również skrzynie z niewiadomą zawartością. W pierwszej chwili pomyślała,
że skrywają skarby, których pragnęła. Nie mogła przecie wiedzieć, że były tam
towary i inne dobra pochodzące z nadwyżki, których nie udało się sprzedać na
iberskim rynku.
Przyszedłszy do siebie
po krótkiej chwili zapomnienia, zupełnie jak dziecko, które ciemną nocą stwarza
w swej głowie wizje nieprawdopodobne, jęła uświadamiać sobie,
że twarze owe, jeszcze przed momentem dzikie i bezmyślne; te
widma i echa zniknęły gdzieś zupełnie. Nie budziły już strachu, a jedynie
politowanie.
„Taki wstyd. Co za
upokorzenie. Ale cóż znaczą wasze nędzne życia? Garść prochu, marny pył. Nic
więcej. Ale wszyscy należycie do mnie. Odpłacę każdemu. Strzeż się,
Desmundzie” .
– Nazywam się
Konstancja de Vine, pani Gryffino. W imię mego męża, Gotfryda, udacie się
wszyscy bez wyjątku pod moją opiekę. Pójdźcie w ramiona swej matki! Będę panią
waszego życia, a wam rozkazuję wiernie służyć aż do śmierci. Taka jest moja
wola, teraz i na wieki. Niech się dzieje!
Dokonało się.
Bogini, anielica
złotowłosa, pani piękna jak wiosna przemówiła. Nazwała się matką, tą
najwspanialszą pośród wspaniałych, niemal bez skazy
najdosko-nalszym stworzeniem boskim, ucieleśnieniem miłości i
dobroci. Oto padnijmy na kolana i wychwalajmy wasze matki! Sławmy teraz twoje
imię, boś raczyła nazwać siebie matką!
Z jednej strony
bogactwo i przepych, z drugiej – ubóstwo. Maszli więcej skrajności
nad jedną rumianą i sytą istotę na tysiąc głodnych i zziębniętych? Tę, która
żyjąc w swoim pięknym świecie, żywi się szczytnymi ideami – i
tych, którzy karmią się nadzieją i złudnymi marzeniami.
Kobiety i dzieci,
pełne strachu, nie będąc pewne słów przepięknej pani, nie wie-działy nawet, czy
oto czeka je wybawienie, czy wręcz odwrotnie...
Ciekawość
zwyciężyła.
Dziewczyna
mogła przecie się ukryć i pozostać niezauważoną. Chciała
jednak zo-baczyć piękną panią, tą królową, boginię przepiękną. Nie
znalazła jednak dość od-wagi. Pełna trwogi spuściła mizerną twarzyczkę.
Czuła na sobie kropelki lekkiego deszczu oraz palące spojrzenie hrabiny.
Dziewczyna nie
potrafiła wznieść oczu w kierunku pani.
II
SPISEK
Nie skłamię chyba
wcale, jeśli powiem, że uliczki dolnego miasta nie wyglądały tak fatalnie, jak
Konstancja miała w zwyczaju to sobie wyobrażać. Wręcz
przeciwnie. Znaj-dowały się tam kamieniczki z muru pruskiego oraz mniejsze
domki z bordowej cegły, w całości kryte gontem, dachówką i strzechą; a
drewniane szopy warsztatów nieomal prosiły, za sprawą wymyślnych szyldów
malowanych przeróżnymi kolorami, aby do nich zajrzeć. Wszystko to i wiele
więcej cudów, ku uciesze gawiedzi, kryło się w tych cichych zakamarkach uliczek
i miejskich murów, pośród gwaru sklepowych kramów wypeł-nionych zapachem
chleba, w cieniu miejscowych drzew i placów świątynnych.
Choć zabudowy nie były
tutaj może nazbyt bogate i okazałe, jak w górnym mieście, niewątpliwie miały
swój urok, a życie pędziło się tu lekko, w przeciwieństwie do miejscowych
gościńców i dzielnic biedoty przy wschodniej bramie.
Zmierzchało już i
ulica Daleka kryła się w mroku, kiedy pierwsi mieszczanie w pośpiechu
opuszczali plac targowy, a mniejsze uliczki pustoszały coraz
bardziej. Cisza była już za pasem.
Mały chłopiec podpalał
latarenki po obu stronach ulicy; wtem usłyszał, jak nadjeżdżający koń stukał
raźno kopytami o bruk. Jeździec zbliżał się z wolna, wyłaniając się zza
zakrętu, a młodzian czmychnął na bok, przyglądając się z
uwagą mężczy-źnie przejeżdżającemu pośród migoczących ogników. Twarz
jego skrywał kaptur, spod którego wystawał jedynie szpiczasty nos okazałych
rozmiarów i gładko ogolony pod-bródek.
Jeździec przemknął
wśród blasku ognia, nie zwracając uwagi na nikogo. Jego ciemny płaszcz, nieomal
sięgając ziemi, falował przy każdym ruchu.
Życie miejskie w owych
czasach, wypada wspomnieć, toczyło się głownie wokół modnych saloników czy
urokliwych, nierzadko stylowych, kawiarenek. Nie inaczej było wszakże i w
Lumbrii. Co bogatsi mieszkańcy wielkich miast i okolicznych miasteczek
oblegali, podłóg światowych zwyczajów, parki rozrywki; delektowali się
rozkosznym wi-dokiem zieleni ogrodów i uzdrowisk, niejednokrotnie ceniąc sobie
ich właściwości lecznicze; chętnie jadano także w pobliskich restauracyjkach,
gdzie leniwie płynął czas.
Mimo wszystko tradycja
karczm i oberży nie przeminęła jeszcze. Wciąż spotkać można było – to
tu, to tam – znajome domki ze słomianymi dachami wznoszone na wiejską
modłę.
Taka była właśnie
tawerna na Dalekiej. Dzielnica Portowa nigdy nie zasypiała. Za dnia usłyszeć można było statki kursujące w porcie i ludzi uwijających się w dokach; innym zaś razem fale miarowo uderzające o brzeg i mewy kołujące nad wodą. A gdy po zachodzie słońca inny budzą się ze snu, rozpoczyna się nocne życie; wówczas usłyszeć można pijackie burdy.
Wewnątrz panowało
poruszenie. Grajkowie grali skoczne melodie, dziewki uganiały się z glinianymi
dzbanami, damy do towarzystwa wsparte o galeryjkę, pre-zentowały swe wdzięki, a
mężczyźni krzyczeli coś i bawili się do upadłego, kiedy ogień wesoło trzaskał w
kominku pośród dźwięków skocznej muzyki. Wtem drzwi tawerny rozwarły się.
Skrzypiąc przeraźliwie, wypełniały pomieszczenie okropnymi dźwiękami. Muzyka
ustała nagle. Umilkły gwary i śpiewy, a cała gawiedź zwróciła oczy w stronę
podejrzanie wyglądającego przybysza. Jeden z mieszczan, odziany w czerwony
kubrak, z nieznanego powodu stojący na zydlu, spojony piwem, zamilknął na
moment. Przestał nawet przeżuwać mięso. Wyszczerzył tylko żółte zęby i, zanim
runął na ziemię z wielkim hukiem, patrzył jeszcze z zainteresowaniem: szelma
czy też inny łotr? – bezpieczniej chyba było nie wiedzieć.
Postawny mężczyzna
rozejrzał się naokoło, odsłoniwszy połę płaszcza, ruszył wolnym krokiem.
Znudziwszy się po
chwili, każdy wrócił do własnych zajęć, ignorując przybysza. A izbę na powrót
wypełniła muzyka – od jednego kąta do drugiego, przez wąską
sień – aż po słomiany dach.
Wtenczas
jegomość ów podszedł do starszego mężczyzny stojącego przy
szynk-wasie – do właściciela przybytku zapewne. Odpiął sakiewkę od pasa i
wręczył mieszek rzeczonej osobie, przytykając do nosa dłoń obleczoną
w rękawicę z miękkiej skórki na znak powszechnie obligujący do milczenia.
Odebrawszy pieniądze, karczmarz wskazał przybyszowi drogę. Ten ruszył, zostawiając
za sobą ślady błota na drewnianej podłodze.
Czyżby wszystko zostało wcześniej uzgodnione? Owszem, a czemuż by nie?
Jegomość przemknął wąskim
przejściem, minąwszy stół i schody prowadzące do galeryjki, by już po chwili
zupełnie zatonąć w mrokach i zakamarkach ciemnej niszy wiodącej w kierunku
sekretnego pomieszczenia za schodami. Znał to miejsce. Musiał je znać, skoro
wszystko wskazywało na to, że bywał tam już dużo wcześniej. Ostatecznie nie
wybrałby go przecie, gdyby wprzódy dobrze nie sprawdził. Izba, cokolwiek
niewygodna, okazała się małą piwniczką – niezbyt przestronną – ale
za to bezpieczną; wszak nie o wygodę tutaj chodziło.
Przybysz
ów zamknął za sobą drewniane drzwiczki, i po omacku niemal dotarł do
lichego źródła światła, którym okazały się marnej wielkości świeczki w
agonalnym blasku rozświetlające małą izdebkę – widać spóźnił się.
Pomieszczenie
wypełniał zapach wina i drewna. Naokoło były beczki zagracające i tak
wystarczająco ciasną już komorę, tworząc coś w rodzaju przejścia. Spostrzegł,
że na pobielanej wapnem ścianie w pustej niszy, na wprost niego, wiszą
jeszcze dwie latarenki, na które nie zwrócił był wcześniej uwagi. Zaciągnął za
sobą błękitny parawan stojący z boku i miał właśnie zasiąść do
stołu. Przyjrzał się raptownie, dość bezceremonialnie twarzom tam
zgromadzonych (a było ich raptem dwu).
Fizjonomie ich nabrały naraz
szczególnego, zagadkowego wręcz wyglądu w migotliwym blasku świec, a całe
po-mieszczenie wypełnił grobowy nastrój, jakby zaraz
miano odprawić tam sabat lub starodawne –
zresztą zapomniane już – rytuały, na powrót przywołując
tajemnice, niegdyś skryte w półmroku przed oczyma
śmiertelnych – teraz budzące lęk zabobonny.
– Witam was, drodzy
przyjaciele. Rad niezmiernie jestem, żeśmy się mogli tu dzisiaj
spotkać, mimo iż okoliczności niesprzyjające – godzina wprawdzie
późna i miej-sce nie najlepsze. Ale noc straszliwa nadchodzi...
– I my cieszymy się na
to spotkanie – przerwał mu nagle starszy mężczyzna w zielonych szatach,
tłusty i łysiejący na dodatek. Artykułował nazbyt przeciągle jakby ospale.
– Nawet bardzo
się cieszymy – wtrącił drugi.
– Choć czy nie do
nas powinien należeć ten frazes? Zatem, witamy pana. Na tym niech jednak dosyć
będzie grzeczności, i bez krasomówstwa proszę. Do rzeczy! Czas nagli.
– Zaczynajmy więc!
– Może wpierw
zechce waszmość pan zrzucić z siebie ten niewygodny płaszcz? Wystarczy już tej
maskarady. Przeto bezpieczni chyba jesteśmy? – ciągnął pierwszy
jegomość odziany w zieleń, Vittorio Dragostin. A mówiąc,
wymachiwał dłonią ciężką od pierścieni.
Mężczyzna ten miał
fizjonomię patriarchy i lichwiarza – obłudnika i świętego w
jednym – jak gdyby krzyżowały się w nim dwie natury; jakby ciało jego
zamieszkiwały dwie osobne dusze – dwie przeciwstawne sobie
istoty – których wspólną ogniskową była fizys właśnie taka jak ta. Twarz
zupełnie niepospolita. Niepodobna do żadnej. Ludzie tacy w sposób szczególny
noszą w sobie naraz światło i mrok, a spoglądając na nich, nigdy nie możesz być
pewien, która natura wiedzie prym. Zapewne gdyby Vittorio Dra-gostin mógł
przyrównać sobie kształt dowolnego zwierzęcia, byłby to wąż albo wieprz –
obaj warci siebie.
„Boże, wybacz mi, że
tak nisko upadam, ale cóż więcej mogę uczynić? Obrzydzenie mnie ogarnia na samą
myśl, że ci ludzie, grzesznicy wszeteczni, mają przynieść wybawienie” .
Niezupełnie od rzeczy
jegomość ów użył tego właśnie słowa – wszetecznik.
Czytelnikowi natomiast należałoby chyba wyjaśnić, cóż właściwie mógł
mieć na myśli. Otóż będąc mężczyzną jeszcze całkiem młodym mając lat
czterdzieści, Vittorio Dra- gostin dopuścił się czynu haniebnego, który miał
późniejsze konsekwencje i odbił się niekorzystnie na jego pozycji w rodzinnej
Luncji; utraciwszy cały majątek i skazany na wygnanie, osiedlił się w
późniejszych latach w Gryffino. A przywędrował tutaj już jako znany na całym
Południu kupiec bławatny. Dorobiwszy się nowej pozycji, tak oto został
oligarchą i lichwiarzem. Zła sława jak widmo przywędrowała jednak w ślad za nim
i już w parę lat po jego przybyciu, całe miasto huczało od plotek, że Vittorio
Dragostin zmuszał do nierządu młodych chłopców. Czytelnika nie
powinna zatem dziwić desperacja tajem- niczego przybysza.
– Czas najwyższy.
– I mnie się
zdaje – odpowiedział przybysz ściągając z siebie kaptur.
Ukazawszy swoją
twarz, zakasłał. Znali go po głosie, fizjonomia jego – jak i
sama tożsamość – nie była zatem wielką tajemnicą. Widać to nie przed
nimi pragnął się ukryć. Srebrzysto-czarne włosy zaczesał starannie, gdy mu się
nieco nastroszyły, a oczy – niegdyś szare i pełne blasku – teraz
podkrążone bardziej niż zwykle i najwyraźniej umęczone, tęskno spoglądały przed
siebie. Nie nosił czerni ni złota, a jedynie pierścień – cokolwiek mały i
niepozorny sygnet.
– Och, nie zamierza
pan chyba trzymać nas tutaj w nieskończoność, słodki panie? – pytał drugi,
jakby z cudzoziemska.
Mężczyzna ów nosił
szaty fioletowe, nazbyt wyraziste, niby na wschodnią modłę. A gdy tylko poruszył się,
duszne powietrze wypełniał naraz słodki zapach maści i balsamów
przemieszany z korzennym aromatem, przyprawiając o zawrót głowy i
mdłości.
– Bynajmniej –
odparł stanowczo. – Zebraliśmy się tutaj w związku ze sprawą, która
leży chyba na sercu nas wszystkich. Mianowicie Lukrecja de Vine, żona naszego
pana nieustannie miesza się w sprawy, które jej nie dotyczą. Wypadałoby zatem
ukrócić jej zachowanie, zanim wyrządzi jeszcze więcej szkód.
Czy wiedzieliście na przy-kład, dobrzy panowie, że to za sprawą
jej wichrzycielskiej natury nasz drogi pan wmieszał się w konflikt z księciem?
Mężczyźni spojrzeli po
sobie, uśmiechając się. Jeden z nich westchnął znacząco, jakby chciał
wyrazić swoje zdumienie. Przybysz mówił dalej:
– Rozumiecie zatem,
panowie, że potrzebne jest gremium, silna grupa, która mogłaby
przeciwstawić się tej wiedźmie. Działamy w rozproszeniu, ale czas już
naj-wyższy, aby się zjednoczyć. Trzeba nam powołać konwent, o tak!
Wymieniwszy kolejne
spojrzenie, zwrócili swe oczy w stronę rozmówcy. Czytelnik zapewne domyśla się
już, że rozmówcą był nie kto inny, ale Adam Orsin. Jeśli nie zostało to
należycie wyjaśnione, czynimy zatem dygresję.
– Rozumiemy,
drogi panie, dokąd miałby zmierzać ten wywód – odparł Vittorio wychyliwszy
kieliszek wódki. – Doskonale wiemy, co waszmość
pan pragnie osiągnąć, prawda, drogi Felidorze Vicco? Jednego
tylko pojąć nie potrafię – czego oczekuje sza-nowny pan od nas,
prostych oligarchów?
– Och, tak,
tak – wtórował mu Felidor – czegóż pan może chcieć?
– Wsparcia – odparł
krótko Adam. – Chyba zdają sobie panowie sprawę, jak wiele
ryzykuję? W pojedynkę nie zdołam niczego osiągnąć nawet ja. Jaśnie
szanowna pani zbyt szybko rośnie w siłę i zbiera grono popleczników. W tak
krótkim czasie niemożliwe wydaje się zgromadzenie ludzi, którzy sprzeciwiliby
się tej złośnicy.
– Panowie
wiedzą – kontynuował po krótkiej przerwie. – Panowie wiedzą, że
gdyby wydało się, że wyrażam jawny sprzeciw, skończyłbym marnie i nie byłoby
już nikogo, kto mógłby kontynuować moje dzieło. Nikogo, kto przyjąłby na siebie
to brzemię. Poza tym – zakasłał jeszcze straszliwiej – niewiele
czasu mi zostało. Dlatego proszę was, mądrzy panowie, wesprzyjcie mnie.
Przyłączcie się do nas. Nie jest chyba tajemnicą, że oli-garchom wolno jawnie występować przeciw władzy.
Jako jedyni możecie przeciwstawić się jej działaniom.
– Adamie, wybaczy pan,
ale na moment odejdę od sprawy, którą zechciał pan przedstawić, oczywiście na
uwadze mając pańskie słowa. Nim jednak udzielę odpo-wiedzi, sam pozwolę sobie
zadać kilka pytań.
– Słucham więc, proszę
jednak pamiętać, że czas nagli.
– Oczywiście –
uśmiechnął się Vittorio Dragostin – jakżeby inaczej. Zauważyłem, że masz
pan samego siebie za osobę wychowaną w prawie. Wielokrotnie mówiłem nawet
naszemu drogiemu Felidorowi: spójrz, kochany, jaki ten nasz Adam Orsin prawo-
rządny, a jaki cnotliwy! – wzór uczciwości.
Felidor Vicco, rzecz
jasna przytakiwał wszystkiemu bez zastanowienia.
– Nie rozumiem.
– Zaraz pan zrozumie,
zaręczam. Pojmie pan wszystko w mig. Uważasz się pan również za osobę
bogobojną, przyjmujesz zatem istnienie przeznaczenia. Och, proszę nie
odpowiadać. Wierząc w Opatrzność, dopuszcza pan do świadomości istnienie
losu – jakoby wszystko, co ma się wydarzyć, zostało przewidziane z
góry, a życie nasze jest w jakiś sposób ze sobą powiązane. Przychodząc tutaj,
musiał pan przecież mieć świa-domość, że niezależnie od
przebiegu naszej rozmowy, wszystko już niejako wydarzyło się bez naszej wiedzy
czy udziału, wszystko zostało zaplanowane. Jeśli nie pojmuje pan
jeszcze, wyjaśnię to inaczej. Czy wierzysz pan w przyjście wybrańca?
– W rzekomy mit o
narodzinach męczennika, który miałby zbawić świat? Słyszałem co nieco, dalej
jednak...
– W rzeczy samej,
pojmuje pan więcej niż by mu się mogło wcześniej wydawać. Nie mając nawet
pewności, od razu założył pan, że młodzieniec ów musi być
męczennikiem. A co gdybym powiedział panu, Adamie, że skoro jest gdzieś
wybraniec, to musi istnieć też zło – dajmy na to o twarzy dziecka. Czy
gdyby było to w pańskiej mocy, zgładziłby pan tego chłopca, wiedząc że
nieszczęśnik stanie się niszczycielem narodów?
– Cóż za trudne
pytania pan przede mną stawia. Na szczęście nie ode mnie to wszystko zależy.
Odłóżmy zatem wszystkie bajki na bok.
– Zrobiłbyś to,
Adamie, czy nie? A gdyby zależało od tego pańskie życie?
– Dobrze, niech zatem
będzie. Odpowiem, skoro koniecznie musi pan wiedzieć, choć pytanie wydaje mi
się niedorzeczne.W pierwszej kolejności odwiódłbym to dziecko od zła, nauczył
miłości. Pokazałbym mu ścieżki prawa. A gdyby to nic nie dało... Bóg
wszechmocny niech będzie mym świadkiem... – zamilkł, nie dokończywszy.
– A więc jednak,
nie wyciągnął pan wniosków.
Pan Dragostin nalewał
wódki nie przestając mówić. Adam skinął lekko dłonią, dając do zrozumienia, że
jego kieliszek jest już pełny, po czym wychylił go bez naj-mniejszych oporów.
Po chwili:
– Mówię
właśnie – ciągnął Vittorio – że los pański jest przesądzony,
podczas gdy brniesz pan dalej jak ślepy. Czy nie widzi pan, że opór jest
daremny? Wszystko, czemu pragnie pan zapobiec, wydarzy się i tak, bez względu
na działania. Pan naprawdę wolałby oddać własne życie, byleby postąpić
słusznie. Teraz to widzę, wolałbyś zginąć. Po-święciłbyś się, drogi panie, dla
tego chłopa, wiedząc że nie można go uratować.
Orsin próbował
przerwać ten potok słów. Daremnie.
– Nie, Adamie,
nie umiałby pan zgładzić tego dziecka. Dobrze pan o tym wie. A gdybym
powiedział panu, że na końcu tej drogi również czeka śmierć, czy
wtedy poświęciłby pan swoje życie?
Pochylił się i oparł
łokieć na stole, by twarz jego zalazła się nieco bliżej twarzy Adamowej, a w
ogniu świecy przybrała jeszcze dziwniejszego wyrazu. W ogóle Adam Orsin czuł
się nieswojo, miał nawet wrażenie, że ogarek pali się mocniej niż wcześniej.
– Zawróć, Adamie,
zawróć...
„Próbuje mnie
przestraszyć. Tanie sztuczki! Nie odwiedziesz mnie, kochaniutki. Zapomnij” .
– Nie wiem, jakiego
kultu jesteś pan wyznawcą i cóż takiego chcesz osiągnąć, ale nie o tym mieliśmy
prawić. Przyszedłem prosić o wsparcie szanownych panów, a teraz oczekuję
jednoznacznej odpowiedzi. Nalegam!
– Najpierw prosi,
potem nalega, hi-hi! Występować przeciw władzy, którą przecie pan
reprezentujesz. Doprawdy kuszące, ale przecenia nas pan, drogi Adamie. A do
tego nie do końca chyba jest z nami szczery,
prawda? – odezwał się głosem pełnym ironii jegomość odziany
w fiolet.
Pytanie swoje zwrócił
jednak do pana Dragostina.
– W rzeczy samej!
Nazywa nas pan swoimi przyjaciółmi, dobrymi ludźmi. Skończmy już z tą
obłudą! Czy nie o to tylko idzie, abyśmy wystąpili przeciw poczciwej pani
Gryffino, która pod nieobecność małżonka dobrą radą i chęcią
pragnie wes-przeć pana w sprawowaniu rządów i która bezskutecznie
próbuje zmazać hańbę z nazwiska de Vine, odzyskując należny majątek, z wypłatą
którego zwleka król? Naprawdę chce waszmość pan, abyśmy przyłączyli się do tego
spisku? Grzeszy pan. Tak, grzeszy pan pychą. Mnie się po prostu widzi, że
pragniesz pan użyć nas i niecnie wykorzystać. A gdy już się
wszystko skończy, gdy ucichnie cała wrzawa, to na nas spadnie cały gniew i kara.
– Brednie! Co też za
głupoty wygadujecie? To ona jest zagrożeniem. Czarownica! Trzeba działać, nim
będzie za późno. Nie zwlekajcie, panowie, ani chwili dłużej. Trzeba działać!
Nie rozumiecie? Tylko wy możecie bezkarnie sprzeciwiać się woli pana. W was
jedyna nadzieja. Musimy powstrzymać tą wiedźmę!
– Och! – jęknął
Felidor Vicco, gdy tamten uderzył pięścią w stół.
– Nie możemy tego
uczynić, nawet gdyby było to dla nas opłacalne – odrzekł Dragostin.
Zdjąwszy jeden z pierścieni,
począł się nim bawić. Zachowanie to nie uszło uwadze Orsina.
– W rzeczy
samej – powiedział bez namysłu Felidor.
Pierścień był piękny i
misternie wykonany. Wypukły smok ze złota gładko prze-chodził w grawerunek na
ażurowej obręczy, a otwory pieczołowicie wypełnione zostały rubinem. Na widok
błyskotki Adam Orsin poczuł dziwny niepokój, którego jednak starał się nie
okazywać.
– Zdaje się, masz pan
w herbie czarnego sokoła – ciągnął imć Dragostin.
– Ano mam. Nie
rozumiem... cóż to ma do rzeczy?
– Och, nic. Zupełnie
nic.
Vittorio Dragostin
uśmiechnął się. Po krótkiej chwili potoczył w jego kierunku pierścień ze
złotym smokiem na czerwonym tle. Ten poturlał się dość
niezgrab-nie, zabrzęczał jak moneta wprawiona w ruch,
i zatrzymawszy się, wpadł niemal w Adamowe dłonie
spoczywające na stole. Dodał jeszcze:
– Bo widzi
szanowny pan, ptaki mają to do siebie, że latają dumnie ponad niebem. A gdy już
spadają, to z hukiem, gdy na ziemi roi się od gadów. A gady, proszę pana, jak
to gady, zawsze trzymają się razem. Jak już mówiłem, Adamie, los pański został
dawno przesądzony.
– A więc to tak.
Jestem zgubiony. Wszyscy w zmowie! – wrzasnął, niemal wstając od
stołu – Gdzie imć Edmund? Mówcie zaraz, psy ohydne,
cóżeście mu zrobili!
Nagle poczuł na swych
ramionach dotyk dłoni. Odwrócił się, na ile to było w ogóle możliwe, i ujrzał
twarz Edmunda, a na niej grobową powagę – wyraz, którego nie
po-trafił rozszyfrować. „I ty z nimi?” – zdążył
jeszcze wymówić, nim Edmund skrępował mu ręce. Nie miał już nawet siły,
by się upierać. Czuł, że właśnie pękło mu serce.
– Nieroztropnie pan
postąpił – odrzekł Felidor Vicco. – Przychodzić tak bez broni?
Doprawdy, nieroztropnie...
– Na własnej piersi
od maleńkości wychowany owoc zgniły i przebrzydły. Oto pokonałaś
mnie, kobieto. Cios śmiertelny z ręki przyjaciela mi zadałaś. Omotała was
wszystkich wiedźma straszliwa. Przeto przeklęci jesteście, a ty pośród nich,
drogi przyjacielu.
III
STARZEC CZYNI SPOWIEDŹ ŻYCIA
Wczesnym rankiem,
około godziny szóstej, kiedy słońce wyłaniało się leniwie zza horyzontu,
rozzłacając z lekka miedziane dachy, miała rozpocząć się egzekucja.
Obdarty ze swych godności Adam Orsin szedł, wsparłszy się o ramiona dwu
żołnierzy. Pochód ten zmierzał pośród miejskiego motłochu. Człowiek ów, zdawać
by się mogło, niemal bez skazy, wydany oto został na niełaskę innych, w jednej
chwili osądzony i skazany; oczy tam zgromadzonych bowiem wpatrywały
się bezwstydnie, wyda-jąc wyrok. Spojrzenia ich niczym groty włóczni
przeszywały i darły w strzępy jego nagą i zhańbioną duszę.
– Boga w sercu nie macie, żeby człowieka bez sądu
na egzekucję prowadzić – zabrzmiał nagle donośny głos, z trudem
przedzierający się pośród innych. – Jego i siebie na potępienie skazujecie.
– Zamilcz,
klecho! – krzyczał ktoś z gawiedzi.
A nieopodal z uwagą przyglądało się jeszcze trzech innych
mężczyzn wmie-szanych w tłum.
– Wybornie! –
skwitował po chwili nieznajomy jegomość.
Przeciskał się między wszystkimi,
rozpychając na boki łokciami jakby spóźniony gość, którego przybycia
oczekuje się z niecierpliwością i, dołączywszy wreszcie do
gru-py, zapytał podekscytowany:
– Na szkorbut mojej
babki, za co tym razem będą wieszać?
Był tam mężczyzna, na oko czterdziestoletni, przysadzisty, dość energiczny wszakże, stojący tyłem z rękoma opartymi na biodrach. Nosił brązową kamizelkę i żół-tawą koszulę. Zdawać by się mogło, uśmiech nigdy nie znikał z jego twarzy, nawet w te ponure dni jesienne pełne słoty. Jegomość ów zwał się Ademarem. Nie odwróciwszy się, rzekł:
– Spiskowiec, psia
jego mać.
– A to ci dopiero
historia! Widzę, żem w samą porę przybył. Jak ulał –rzec by można!
– Ej, toż to
przecie nie byle jaki ptaszek! Żaden spiskowiec. Patrzcie no, panowie, rządca we
własnej osobie, ot co! – zauważył następny z brzegu.
– Mówię ci, Olafie, spiskowiec jak nie wiem co!
– Coś takiego! szelma
jeden. O, spójrzcie tylko, jakoś tak spokojnie idzie. Innych to
by musieli ciągnąć, jak nie przymierzając woły jakieś – wtrącił
nowo przybyły brunet o włosach z lekka wpadających w rudawy odcień i takiejże
bródce, odziany w rozdarty i po-plamiony kubrak oraz czerwoną chustkę
nonszalancko okręconą wokół szyi. W ręce trzymał jabłko, które wycierał o
niebieski materiał swojej kurtki.
– Powiadają, że w nocy
widzenie miał, dlatego taki spokojny. Ponoć sama Opatrzność go w celi
nawiedziła. A-albo z sił zupełnie opadł – rzekł po chwili namysłu Ademar.
– Ładne rzeczy, nie ma
co! Mnie to raz dziewuszka w nocy nawiedziła, a potem tatulek z
widłami gonił; i bić chciał. Nie dziwota! – dodał znowu barwny
jegomość.
– Co też mówicie, imć Gwidonie? Zresztą nieważne. A ja z kolei, panowie
kamraci, słyszałem, jak jednego roku na Północy spiskowców wykryli, to szczury cholerne same się wytruły, zanim
straże wpadły ich zaaresztować. Tego, widać zdążyli jeszcze capnąć –
odezwał się nareszcie trzeci. Bernard.
Młodzieniec ów w
niebieskim kubraku komentował wszystko, co zostało do tej pory
wypowiedziane z niebywałym wręcz zapałem, nie omieszkawszy – rzecz
jasna – równie gorączkowo wtrącić własnych przemyśleń:
– I słusznie. Ja,
panowie – możecie mi wierzyć – nie jestem bynajmniej mściwy, ale tak
być powinno. Doprawdy, popieram całym sercem.
– A ja sobie myślę, psiakostka: drań za cwany był – po prostu pewny
swego. Inaczej też by ze sobą skończył, coby sobie cierpienia
oszczędzić – zakończył niespo-dzianie Ademar.
Skazany z niemałym wysiłkiem
znalazł się na podeście. Poczuł nagły chłód niemal do kości przeszywający jego
słabnące ciało. Odziany był tylko w rozchełstaną koszulę, spod której wystawała
dumna pierś. Raptownie podnosiła się, to znów opadała, kiedy oddychał
niespokojnie, bo i z trudem przyszło mu zachować spokój, gdy właśnie
ważyły się jego losy. Jednakowoż było w tym jakieś dziwne natchnienie, ufność
za-wierzona boskim prawidłom. Rzekłbyś,
w ostatniej chwili powstanie ta, która wydała wyrok i jednym skinieniem białej dłoni ułaskawi winnego niby królowa pełna łaski, w swym
majestacie niezmiernym i nieskończonym; albo powróci pan
i władca i uwolni wiernego sługę, w dwójnasób wynagradzając mu
cierpienie. Tych bowiem, którzy po-dążają ścieżką prawa, zawsze
czeka nagroda. Niestety, ani hrabia nie powrócił, ani Konstancja nie ułaskawiła
oskarżonego.
Adam Orsin podniósł swe
oczy patrząc na linę powiewającą na wietrze. Ten sam wiatr, który rozwiewał
mu włosy i przeszywał straszliwym zimnem jego ciało, tak spokojnie poruszał
sznurem. Jakież to wszystko było proste i niewinne: wiatr beztrosko wprawiał w ruch linę, zupełnie jak huśtawki w ogrodach. Ale najmniej skomplikowane,
a jednocześnie najbardziej zatrważające wydawało się chyba to, że zwykły
kawałek sznura mógł przesądzić o ludzkim życiu. W momencie wielkich i
gwałtownych przemian, gdy ludzkość już raz zafascynowała się gilotyną, teraz
przyszedł czas, kiedy historia zatoczyła koło – bardzo koślawe –
i świat powracał do tej, rzec by można, trywialnej techniki.
Mało skomplikowane. Wszystko robiła siła ciążenia. Mechanizm prosty, ale jakże
użyteczny. Podczas gdy kobiety przeważnie palono na stosie, mężczyzn wieszano. Gdzie tu
sprawiedliwość?
Sposępniał jeszcze
bardziej, jeśli było to w ogóle możliwe. Wszelkie nadzieje bowiem
opuszczały już to serce ongi tak pełne wiary i oddania. Spuścił głowę.
Patrzał na czubki butów. Rozmyślał o czymś. Bez wątpienia ten człowiek
musiał o czymś myśleć.
Usłyszał trzepot
skrzydeł.
Pan Orsin zaczerpnął gwałtownie
oddechu i, wyrwany ze swoich rozważań, wzniósł dumnie spuszczoną wcześniej
głowę w stronę marcowego nieba. Zadumał się jeszcze przez moment
niby dziecko, gdy ogromna sowa zbłąkana i zapóźniona najwyraźniej przeleciała z hukiem tuż ponad nim, pragnąc pospiesznie skryć się w mrok przed wschodzącym
słońcem. Twarz jego naraz odmieniła się jakoś, jak
gdy by doświadczył nagłego pomieszania zmysłów. Patrzył tak przez
dłuższą chwilę.
Rzekłbyś, pełen pasji, mierzył tłum
przenikliwym spojrzeniem.
– Bracia i
siostry! Umiłowani moi – przemówił wreszcie wzruszonym głosem – oto
przychodzi mi się pożegnać z wami. Dzisiaj odchodzę do światłości.
Wybaczcie, pro- szę, albowiem zgrzeszyłem. Pragnę wyznać swoje
winy, oto czynię przed wami spo- wiedź. I nie potępiajcie mnie w godzinie
mej próby, bo i ja was nie potępiam.
– Niech się zamknie
łajdak jeden! Tfu, pluję na ciebie!
– Ladaco! Zatkać mu
gębę, język przed śmiercią wyrwać!
– Wybatożyć, wybatożyć! –
krzyknął naraz Gwidon, choć głosem pełnym
ironii, wymachując ręką. – Na pohybel zdrajcom!
– Oprawcom moim
wybaczam – ciągnął Adam Orsin. – A jeśli kiedykolwiek
uraziłem kogo w jakiś sposób albo wyrządziłem krzywdę, kornie proszę
o wybaczenie. Przeznaczeniem moim była służba. Obowiązki godnie
sprawować i umrzeć, w pełni uży- tecznym będąc. Nie masz większego
zaszczytu nad służbę u pana swego! I król nawet winien posłusznym być ojczyźnie-matce, wszystko bowiem zrządzone wyższym celom,
których rozum ludzki nie ogarnie. Przyrzekałem służby wiernie
dochować i wolę pańską wypełniać.
– Słyszycie, jak gada?
Drań cholerny! – wrzeszczał ktoś w tłumie. Barwny je-gomość dogadywał jeszcze:
– Do diaska,
ścichajże, kumie! A niech mówi. I tak długo już nie pogada.
– Wszystko, com w
życiu dokonał, na chwałę starego pana de Vine i jego syna było uczynione. Przed
zepsuciem, które kobiecą postać przybrało, i pośród nas mieszka, od
zagłady i grzechu chciałem nas uchronić. Ale niechaj zadrży świat w
posadach i niech nastanie zmierzch wszystkiego. Zawiodłem jednak i oto są
następstwa owych czynów. Dziś nadchodzi kres dni moich, służba doprowadziła mnie bowiem na szubienicę, i oto śmierć zagląda mi teraz w oczy. I jednego
tylko żałuję, że nie mogę odejść, w pełni po-jednawszy się z Bogiem.
Nagle przerwał mu głos
kapłana mówiący: „Idź w pokoju, sługo boży” .
– Jest pośród
was – mówił dalej, jak gdyby nie usłyszawszy słów świątobliwego
męża. – Jest pośród was przyczyna mego upadku. Ta, której imienia nie zdradzę, a którą w
duchu przeklinam. Nie znajduję bowiem tyle mocy i zrozumienia, aby jej
przebaczyć. Tak więc niechaj przeklęta będzie na wieki ona i wszelkie życie,
które się z niej narodzi.
– Słyszycie, jak
złorzeczy? Klątwy zelżywe miota, potępieniec! Zgiń, przepadnij. Kości po polu rozrzucić, niech spokoju po śmierci nie zazna. Dla takich nie ma zbawienia!
– Ano,
pewnie!
Powstało wielkie poruszenie, każdy spoglądał po sobie,
z początku ukradkiem, później coraz śmielej, i szemrał coś zawzięcie.
A była tam też pośród nich ta, o której skazaniec się wyrażał. Hrabina spoglądała gniewnie, stojąc wmieszana w tłum, nieomal w pierwszym
rzędzie. Nieco zmrużyła oczy i, milcząc z politowaniem pokręciła głową. I on na nią spojrzał. Uśmiechnęła się
i jeszcze większa zgroza go ogarnęła. Nie przestawał jednak mówić.
– Długo jeszcze
będziesz gadał, czorcie? – spytał ten, który uciszał kapłana. – Na śmierć!
Kończcie z nim. – Powiesić jak kukłę! – wołali inni.
– Co też gadacie?
Przecie to nasz dobrodziej kochany! Dokąd pójdziem, gdy go nam zabraknie? –
awanturowała się jakaś stara kobiecina.
– Racja, słusznie
prawicie, kumo! Kto nam dopomoże i lepiej uczyni?
– Aua, co za licho tak
kamieniami rzuca? – zawołał ów rudawy jegomość zwany Gwidonem, trzymając się za obolałe
czoło. – Tam do diabła! Oszaleć można.
– Wybaczcie,
kumie, ja tylko chciałam w tego łajdaka. Niech się smaży w piekle
potępieniec jeden!
– Coś strasznie się to wszystko dłuży, nie uważacie? Ciekawe, czy się wresz-cie skończy – niecierpliwił się Bernard. – Już bym lepiej coś zjadł. Kto to słyszał wstawać tak wcześnie? Te egzekucje to jednak nic zabawnego. Kiepska rozrywka.
– E tam! mnie to najbardziej interesuje, czy to wszystko prawda, co mówią o wi-sielcach. Wiecie, panowie, że im ponoć same buty spadują. Tak przynajmniej słyszałem.
– Rozmawiałem jak raz z panną Magorie. No z tą, co to ma aż trzy stragany z jarzynami na tutejszym jarmarku. Podobnież nieźle na tym wychodzi. Opowiadała, że w czasach jej młodości też ponoś kogoś powiesili, i to nie raz.
– A to nie dziwota, przecie ciągle kogoś wieszają – wtrącił Olaf.
– No niby tak – odrzekł Ademar – ale wtedy to się dziwne rzeczy działy. Nie wiem, czy to prawda, bo panna Magorie nie widziała tego na własne oczy. Kiedyś jej opowiedziano. Wrota same się otwierały, bo nawet wiatru nie było. Kury jaja przestały nieść. No i burza, podobnież burza straszliwa była. O-o butach nic nie wspominała.
– Ta wasza Magorie musi być chyba nietutejsza, żeby takie głupoty opowiadać – oświadczył Bernard ponurym głosem. – Ach, czy to nie czasem ta, która owdowiała jeszcze przed ślubem? Biedaczek ponoć wolał umrzeć, niż się z nią ożenić. Teraz pa-miętam! Aż trudno uwierzyć, że ta stara wariatka była kiedyś młodą panną.
– A tam, sami głupoty gadacie, i tyle. Chory był, to wziął i umarł.
– Spadną, nie spadną... Cokolwiek się stanie, zapraszam, panowie do karczmy. Na mój koszt oczywiście – odparł młodzieniec z czerwoną chustką na szyi.
– No proszę, to się nazywa gest. Zawsze wiedziałem, że ten nasz imć Gwidon to swój chłop. Na schwał! Ale, ale czyżby jednak poszczęściło się z tą panienką od wideł?
– A gdzie tam, mój drogi Olafie! Cóż począć, skoro szczęścia nie mam? Ale napić się można. Toć to przecie nie zaszkodzi. A umarł kto od tego?
– Ano. Słusznie prawicie, imć Gwidonie.
Adam Orsin mówił jeszcze, ale Konstancja zdawała się nie słuchać.
– Nie zrozumcie mnie
źle. Odchodząc, pragnę zamknąć za sobą wszystkie ścieżki, nie zostawiwszy po
sobie żadnych długów. Chcę odejść w spokoju, nie czując
wyrzutów – bez cienia winy – bez strachu. Uproście dla mnie
łaski, módlcie się za starego nędznika w godzinę jego śmierci, bo odchodzi, nie
wybaczywszy swej oprawczyni. Największa to dla mnie hańba czuć nienawiść i
pogardę do tej niewiasty, która na zatracenie wydała mą duszę, własnoręcznie
uplotła sznur i zacisnęła pętlę na mej szyi, wpierw nie pozwoliwszy nawet
darować sobie win. Nie czując skruchy, stoi tu przede mną. Oto jest mój
dług, któ-rego nigdy nie zdołam spłacić: odchodzę, nie pojednawszy się z mą panią, przyczyną upadku. Nie ma chyba
większej ujmy niż nienawiść do swych wrogów. Miłujmy
nie-przyjaciół swoich. Żonę moją i dzieci proszę, nie płaczcie po
mnie dłużej niż to konieczne.
– Czy udało się odnaleźć dziewczynkę? –
spytała szeptem pani de Vine, spuszczając dosłownie na moment oczy z widowiska. Przechyliła
nieco twarz w prawą stronę – odsłaniając lewy, równie
urodziwy policzek – i uniosła głowę, ażeby być lepiej
u-słyszana.
– Mateczka pisze w liście – mówiła dalej – że ukryła ją gdzieś pośród tego motłochu. Trzeba przyznać, całkiem oryginalny
koncept. Nie muszę chyba powtarzać, że to bardzo ważne,
ażeby odnaleźć ją przed panem ojcem? A gdy już to uczynicie,
nie-zwłocznie przyprowadźcie ją do mnie. Ach, i wytropcie jeszcze zwolenników
Adama Orsina. Nie wydaje mi się, żeby było ich zbyt wielu, zwłaszcza po jego
aresztowaniu. I tak pewnie rozeszli się gdzieś; ostrożności jednak nigdy
nie zaszkodzi.
Edmund, jak gdyby nie
słuchał w ogóle. Patrzał tylko przed siebie. Jego o-czy zastygłe w
dziwnym wyrazie – niby całe błyszczące od łez – wpatrywały się w
tego, którego do niedawna jeszcze zwał był serdecznym przyjacielem, a którego
tak łatwo zdradził, wydał lekką ręką jak ostatniego łotra.
Rzekłbyś, twarz jego od samego początku, gdy tylko ujrzał Adama
Orsina na tym haniebnym podium, ze
skrępowanymi ręko-ma, przybrała jeden wyraz: oczy, jak
wspomnieliśmy sami, szkliły się od łez, usta rozwarły się lekko w grymasie
wyrażającym ból, smutek i współczucie zarazem, a cała twarz – gorycz
i winę.
Zaiste, czuł się winny.
Ale czy można
zdradzić, jednocześnie będąc na swój sposób lojalnym? W naj- gorszym wypadku
skarzą go przecież tylko na wygnanie. Tak, banicja to najsurowsza kara –
ostateczność! Biedny człowiek. Edmund myślał, że go ratuje, a tymczasem pociągnął go
na samo dno. Najgorsze w tym wszystkim było chyba to, że umyślnie wepchnął go
do tej przepastnej studni, a nie pociągnął za sobą, jak to zwykle bywa.
Widowisko dobiegało
już końca. Pani de Vine czekała spokojnie, czy stanie się zadość. Tłum szemrał, jak
zwykle mieniąc się od głosów niczym morze od szumu fal, z których trudno
cokolwiek zrozumieć. A imć Edmund... co mógł więcej zrobić? – patrzył i
coraz gorzej mu się robiło na sercu. W duchu usprawiedliwiał się, że
dobrze robił. A teraz sam już nie wiedział, co począć. Rzucić się z mieczem i
przeciąć sznur? Uratować mu życie teraz, gdy jest już za późno,
albo chociaż zginąć, próbując? Własną krwią zmyć jego przelaną krew?
W imię czego? Poklasku. Uznania. Może chwały i zaszczytów? Próżność ludzka
wiele nosi imion.
Czy to już naprawdę wszystko? Nie. Być może pozostawał
jeszcze jeden powód, dla którego uczynił to wszystko, a teraz całkiem
świadomie nie dopuszczał go do myśli – kobieta, którą potajemnie wielbił.
Mimo to wierzył, że wciąż może zadośćuczynić. Miał świętą nadzieję,
że istnieje jeszcze jedna rzecz, którą mógł zrobić. Mógł pomścić
śmierć Orsina. Mógł też po części spłacić dług i
choć w nieznacznym stopniu oczyścić swe sumienie i zdjąć z
siebie ciężar winy. Mógł zaopiekować się wdową i sierotami
po zmar-łym.
Mimo iż
ręce zawiązano Adamowi z tyłu, udało mu się, choć z wielkim trudem, wspiąć na
taboret. Większość tego rodzaju urządzeń miała zapadnię, która otwierała się z
trzaskiem, gdy kat pociągnął naraz za dźwignię.
Nie było sądu, ustaliliśmy
to już zresztą. Dnia poprzedniego wieczorem został pochwycony w izdebce
miejscowej karczmy i tak złapany na gorącym, rzec by można, uczynku,
spędził noc w zimnym lochu, by rano dnia następnego zostać doprowadzonym na
rynek i stanąć na taborecie przed całym tłumem, ze
związanymi rękoma. Kata też zresztą nie było. Był za to żołnierz
czekający na rozkazy.
Zatrzymajmy jeszcze na
chwilę wzrok na oskarżonym, albowiem już niemal po raz ostatni na niego
spoglądamy.
Jak wyglądał w chwili
poprzedzającej jego śmierć? Miał na sobie tylko koszulę, te same spodnie i
ubłocone buty, co wczoraj. Dygotał z zimna i przerażenia, a jednocześnie
odczuwał pewien spokój. Zdawać by się mogło, że jeszcze wczoraj krzepki, dziś
był już starcem zupełnie zniedołężniałym. Na twarzy jego niejako malował się
obłęd. Nie dziwi nas to chyba? Zdarza się, nawet często, że osoby takie, u
których w chwili śmierci stwierdza się pomieszanie zmysłów, aż do końca
pozostają świadome, a niejednokrotnie doznają proroczych wizji. Widząc wyraźnie
rzeczy, których zwykli śmiertelnicy nie dostrzegają, potrafią przewidzieć
przyszłość. Obrazy te często brane są jedynie za wytwór chorej wyobraźni i
umęczonego umysłu, a natchnione słowa przepowiedni – za zwykły bełkot
i majaki. Nie całkiem od rzeczy wspominany o tym właśnie teraz.
Wiemy, jak wyglądał.
Co czuł? – możemy się tylko domyślać.
– Ja odchodzę dzisiaj.
Ty umrzesz wkrótce po mnie!
Konstancja zaczęła dygotać.
Wmawiała sobie, że to z zimna, ale na jej twarzy malowało się zmieszanie. „Kończcie z nim wreszcie!” – na powrót wołali inni.
Przełknęła ślinę i, jak by próbowała uspokoić samą siebie, drżąc cała,
kiwnęła powtórnie głową, mrużąc lekko oczy. Koniec. To był znak.
Wszystko miało się dopełnić. Adam Orsin zdążył zawołać
jeszcze: „Błogosławiony niech będzie...”
Ciemne chmury, zupełnie na zawołanie jakby, przysłoniły słońce tak, że plac zewsząd otoczył mrok, a wszyscy w jednej
chwili znaleźli się pod czarnym baldachimem. Zaiste było w tym jakieś osobliwe piękno, jakiś mistycyzm. Dzieło zniszczenia i symetria, ład i nieporządek mierzyły się w tym odwiecznym tańcu, w tej kipieli pierwotnej i nie-ujarzmionej. Rzekłbyś, oto właśnie narodzi się z tego chaosu ananke przedziwna, potrzeba unicestwienia. Zagłada i śmierć. Gniew boży.
Nieświadomi ludzie
zaczęli krzyczeć w swym przerażeniu, siejąc zamęt. Żołnierz wypchnął taboret spod nóg Adama. Wszystko trwało może pół uderzenia serca i już po chwili
jego ciało, wisząc bez życia, kołysało się na wietrze. Dokonało się. Pętla
zacisnęła się na szyi, a potem nie było już nic. Tylko nicość. Mrok.
Wszyscy westchnęli niemal
jednocześnie.
Hrabina odwróciła wzrok, by oszczędzić sobie widoku; może poczuła
sza-cunek, współczucie dla umierającego. Któż wie? Jedni starali
się nie patrzeć w ogóle, drudzy gapili się bezczelnie. Kobiety
jęknęły. Edmund przełknął tę gorycz. Z oczu leciały mu łzy. Ale najgorszy był krzyk, rozdzierająca rozpacz i niewysłowiony ból. Tak rozpacza małżonka, i krzyk ten może
równać się jedynie wrzaskowi matki opłakującej dziecko.
– Był zdrajcą –
powiedziała Konstancja pokrzepiającym tonem, rzecz niebywała, pełnym smutku.
I
odeszła, zostawiając Edmunda samego.
Mrok nie ustawał, przybierał raczej na sile.
Na ciężkim niebie, niemal czarnym od chmur błyskało się. Pierwszy grzmot
uderzył znienacka. Trwożni ludzie zaczęli uciekać w popłochu,
niemal tratując siebie nawzajem. „Kara boska – ozwał się wreszcie ktoś skruszonym głosem – biada nam!” Deszcz wzmagał się tylko i po
chwili rozszalał się już bez reszty niczym sztorm na morzu. Ileż w tym prostoty, nic wielkiego. Zwykła burza wszakże. A jednak! Niekończący się dies irae. Na przemian
rozpalając białą łunę, to znów grzmiąc straszliwie, mącił ciszę.
„Jeśli on był zdrajcą,
to kimże j a jestem?”
__________________________________
Korekta: Nearyh
W ostatniej
chwili nieco zmieniłem koncepcję. Narrator wypowiada się inaczej niż
bohaterowie, co mam nadzieję, widać i jest to zrozumiałe. Sposób wypowiedzi nie
był jednak wzorowany na żadnej konkretnej epoce.
Zapomniałem zmienić
imię jednego z bohaterów na Edmund. Robiłem to na "urra!", więc
dajcie znać, jeśli coś przeoczyłem.
wow. :x
OdpowiedzUsuńNa wstępie powiem, że uwielbiam fantastykę, ( od Harry'ego Pottera - po Wiedźmina ) a Twój blog przypadł mi do gustu. Blog? Właściwie to miałam wrażenie, że czytam książkę... dosłownie brakowało mi przekładania kartek ;D
Dużo wątków się tu przekrada, chociaż wszystkie zdają kręcić się wokół wielmożnej Astrid. Czekam na dalsze losy bohaterów, tego jakże dziwnego państewka.
Zacny szablon. Pozdrawiam :
~ R.
Cześć, cześć! Zgodnie z obietnicą jestem. :D I pojadę tyle, ile zdążę.
OdpowiedzUsuńSuknia Astrid jest inspirowana modą Italii XVI wieku? Na to by wskazywał prosty dekolt, wyróżniający się stanik i użycie tylu materiałów, i oczywiście szerokie rękawy. Może to zniszczenie, ale akurat przez drugą edycję swojego Aniołka(czyli poprzednią) musiałam się naczytać o modzie renesansowej w wydaniu prezentowanym w Rodzinie Borgiów. I dlatego pytam: czy Astrid podróżowała w takiej sukni? Bo nawet bogate szlachcianki nosiły aksamity tylko od wielkiego święta. A tutaj mamy jeszcze złoto, złotogłowie i żżółte spódnice spodnie - a żółty, nawiasem mówiąc, też był dość kosztowny, gdzieś znalazłam wzmiankę, że w Cesarstwie Chińskim to był kolor stricte cesarski. Z żółtych sukni na portretach tak na szybko jestem sobie w stanie przypomnieć tylko dwie: jeden Tycjana, chyba Elżbiety Habsburżanki...
Szybki risercz wykazał, że jednak myślałam o obrazie, w którym suknia nie była żółta, tylko czarna ze wstawkami ze złotogłowia i zupełnie nie ta królowa, ekhm ;__; Ale Elżbieta Habsburżanka faktycznie ma jakiś portret w żółtej sukni, o: http://media.valdovurumai.lt/images/850x850/2a15ea808e2dab320b65a1a3b0991d28.jpg I tak to jeszcze tylko jeden, jakiejś damy z kotkiem, sportretowanej w żółtej na fest sukni, takiej, że cytryny zielenieją z zazdrości. Ale dobrze - może u Ciebie ten barwnik nie jest otrzymywany z szafranu, tylko jak w XVIII wieku(wtedy już to był modniejszy kolor, jeśli się nie mylę, także i powszechniejszy).
Tylko pojawia się pytanie: czemu Astrid w niej jechała? A może wcale nie jechała, tylko przebrała się we wsi pod miastem, żeby zapewnić sobie wielkie wejście?
I bonus nie w temacie. Wzmianka o mieszkankach Baskinii(czyżby para-Hiszpania, a raczej para-kraj-Basków?) przy strojach zaowocowała w skojarzenie z mieszkańcami Baskinki. ;_______; Okej, zniszczyłam cały patos.
„Nareszcie – pomyślała, przechadzając się z wolna. – Po tylu latach król spłaci w końcu swe zobowiązania względem Gryffino” - Gryffino tylko buduje ciąg dalszy skojarzeń z Italią!
Ale miał być rok 1275. ;_; Chyba coś sobie dośpiewałam jak zawsze... No masz, zapełniłam prawie całe pole na jeden komentarz dla HTMLa wiecznie kochającego zupełnie na pusto. ;__; Ale nawet to wdzianko pana Adama Orsina(nawiązanie do rodu Orsinich? :D) brzmi jak renesansowa pelerynka, taka, której nazwy nigdzie nie ma i zostanie na zawsze pelerynką ;_;
"Doprawdy zabawne musi wydać się, jak wiele odczytać można z jednego tylko spojrzenia, z jednego – wydawać by się mogło, niepozornego – wyrazu twarzy."
To jest superintrygujące i bardzo się cieszę z takiego płynnego, bajarskiego wykorzystania narratora wszechwiedzącego, nawiasem mówiąc :D
"I rozpoczęły swoje niewinne umizgi, zagadując jedna przed drugą:" - A nie jedna przez drugą? Nigdy nie wiesz, na co trafisz, może to archaizm, także pytam.
"z uśmiechem rozdawać jałmużnę zapominając o całym obrzydzeniu." Miałam nie czepiać się przecinków, ale tutaj akurat jestem pewna, że Ci zjadło. D: Ale jak zobaczyłam, że korektowała Nearyh, to mam do niej ogromne zaufanie i generalnie nie będę się czepiała w sytuacjach wątpliwych. :D Chociaż tej części chyba nie sprawdziła, bo wpadło parę powtórzeń czasownika "być" parę razy w tekście, ale to akurat do zauważenia głównie przy wyczuleniu na tym punkcie, takie "była" i "będzie", na przykład.
UsuńA póki co milczę przy relacjach na żywo, bo się wciąga/mam mało absurdalnych skojarzeń/uwag, czyli powiem coś potem. :D
O, i coś się okazało. Nie okazało się być.
Przepraszam, moje doczepiania się są nieznośne ;_;
Miasto na siedmiu wzgórzach, no nie :D Przywiązuję się do tego para-Rzymu i koncepcji, że to wszystko para-Italia. :D
"Choć wściekłość w niej narastała, nie było już przecież odwrotu. Całą drogę trzeba było przejść pieszo." Biedna Astrid, biedna kiecka.
Siedem rodów jak siedem wzgórz? Motyw fantastyczny :D
" Powiadają, że gdy już się to uczyni, wiele, doprawdy wiele można wyczytać."
Czyżby nawiązanie do tego, co padło wcześniej o czytaniu z twarzy - czy przypadek i jak zawsze sobie coś dopowiadam?
Konflikt pozycji pomiędzy Astrid a panem Adamem stanowczo nie może skończyć się dobrze. Czuję, że coś się spaprze i to zaraz, zupełnie jak Astrid. D:
W tym momencie chciałam powiedzieć, że niestety muszę przerwać lekturę, skomentować wszystko do tego momentu i znikać, bo znów się pakuję i jest urwanie głowy, ale wyniesioną z giercenia zasadą "ale jeszcze pięć minut" czytam dalej.
Asdfghjkl, ta scena w kuchni była fenomenalna - okropna sceneria opisana w pięknie dobranych słowach...
*przerwa na reklamy, czytanie tej samej sceny drugi raz* Dobra, pod wrażeniem nic mądrego bym nie napisała. A mam być konstruktywna. Więc piszę od nowa. Czym jest Sowigor? Jedyne skojarzenia mam z okolicami Kaukazu. ;_; Może mylnie, ale kojarzy mi się to z jakąś grupą etniczną o zupełnie innej kulturze, do której podchodzi się nieufnie i z uprzedzeniem. Ostatecznie "ta chuda" kucharka bardzo szybko zmieniła front po tym, jak uznała, że dziewczynka jednak nie jest sowigorską wiedźmą. Strasznie szybko zresztą, prawie sztucznie. Chociaż nie zwróciłam na to uwagi za pierwszym razem.
I btw: ta panieneczka ile mogła mieć lat? Przeczuwam, że ona jest ważna(chociaż scena po prostu dodająca tła historycznego wzmianką o zubożałej szlachcie i ludziach, którzy pojawili się nad ranem - byłaby świetna tak po prostu. Ale po jej awanturowaniu się zwątpiłam). Tylko że narrator używał takich słów, jakby chodziło o dziewczę dziesięcioletnie(tak pi razy oko), ale słówko "dziewczyna" w połączeniu z nieco dojrzalszym niż u dziesięciolatki dawało efekt lat, powiedzmy, trzynastu. Niby trzy lata różnicy, ale to już jednak jest namacalne. Gdyby nastoletnia dziewczyna rzuciła hasłem: "– I proszę więcej na mnie nie krzyczeć, bo za łby karzę wytargać, w smole i pierzu wytarzać i za mury wyrzucić." to chyba nie dostałaby ani okruszka, bo dziesięciolatka to może jeszcze, po usprawiedliwieniu jej czymś takim jak "jest głodna, wystraszona, nie wie, co mówi".
I drobna uwaga: w dialogach, przy rozróżnianiu tego, kto co powiedział, pojawiło się mnóstwo słów nacechowanych negatywnie. W sensie już na samym początku powiało klimatem i znielubiliśmy te kucharki, nie wiem, czy warto pastwić się nad nimi dalej.
Ogólnie to dziś trochę muszę już lecieć, potem na stówę wypowiem się szerzej, ale póki co tak: chociaż wolę charakterystykę pośrednią, bardzo podobało mi się bajanie o Edmundzie z uwagą, że to dlatego, żeby widzieć w nim nie tylko bohatera, ale i zwykłego śmiertelnika. Ludzie kochają za słabostki, przedstawienie go w ten sposób, zanim przyjęliśmy, że dokonał 45678 szlachetnych czynów, naprawdę miało sens. Podobało mi się, że już na samym początku została poruszona kwestia pozycji kobiet i mężczyzn w tym świecie - jestem dość wyczulona na brak konkretów w fantastyce i cieszę się, że zarysowałeś to tak szybko. Z rzeczy, nad którymi nie pieję aż tak: póki co zupełnie nie rozeznaję się w tych wszyskich fantastycznych nazwach: Semigard, Arden, Baskinia, Gryffino... Pojawiły się strasznie szybko. Ale liczę, że to się szybko zmieni, przywyknę do Twojego uniwersum i będzie dobrze. :D
UsuńI co jeszcze? Język! Jest bogaty i naprawdę ładnie wystylizowany. I chociaż przydałoby się wyeliminować te powtórzenia "być", to Twój styl ma w sobie coś patosowo-archaicznego w pozytywnym znaczeniu(a to tak łatwo spaprać D:) i miło się to komponuje z gawędziarskimi wstawkami.
Dalej będę czytała w niedalekiej przyszłości, jeśli nie masz nic przeciwko temu - i może odpowiem na naszą poprzednią rozmowę, nie odpisywałam, bo chciałam już wysłać wszystko u Ciebie, żeby nie było dyskusji na dwóch frontach:
Oooj, jak dobrze znam ten ból! Którąś ze wcześniejszych odpowiedzi pisałam Ci trzy razy, bo Blogger pokiwał głową i stwierdził, że naprawdę mnie nie lubi, więc czemu nie pokazać mi błędu krytycznego. W końcu może. ;_; Dlatego ten komentarz piszę sobie w Wordzie; chyba bym dostała zawału, gdyby nagle mi go zjadło. D:
Wiesz co, ten Amaron to najpierw powstał w mojej głowie, podczas jednej z luźnych posiadów z kartką, długopisem i eksperymentowaniem sobie z kombinacjami literek. A potem się okazało, że on istnieje naprawdę... Ewentualnie nie istnieje naprawdę, no w każdym razie to imię się gdzieś pojawia. Równie dobrze mogłam wymyślić nazwę, która by była imieniem jakiegoś dżina czy znaczyła coś absurdalnego po fińsku... Anegdota: nazwałam jedną bohaterkę List, czyli Kirje, a drugą Ponieważ, czyli Koska. Od tego czasu postanowiłam, że śmierć wymyślaniu imion z obcej strefy językowej bez translatora. ;_;
Xena? Hm. *szybki gugiel* Xeno, gdzie byłaś przez całe moje życie? </873456 Już wiem, co obejrzę z przyjaciółką w najbliższej przyszłości, dziękuję, już czuję, że Twoja wzmianka dała mi dużo radości :D To odwdzięczę się i zapuszczę swoich ukochanych Rapsodich: https://www.youtube.com/watch?v=WRQ6thP8D0w Fabio Lione, wokalista, wymachujący mieczem, Neuschwanstein w płomieniach i Teledysk z Fabułą. Och, i Efekty Bardzo Specjalne. A z dzieł kinematografii: Saga: Klątwa Cienia, polecam, 10/10. :D
A prawda, o krupczatce zapomniałam. Skoro Rakuczanka to królowa, to czemu dyskryminujemy Krupczatkę? A jeśli to była Anna Krupczatka? D: Nie wiem, ryba mi się podoba - syropu nie potrafię uzasadnić, ale powiedziane jednym tchem skirnasijatapuri może faktycznie udowodnić człowiekowi, że jego krtań i język nie działają jak należy.
I chyba tyle. :D
Pozdrówki,
Athemoss.
Ale jeśli Ty jesteś Mikołaj, to też się przedstawię imiennie, Ewa jestem. :D
Wiedziałam, że o czymś zapomniałam! O prologu. Ale o prologu wypowiem się potem, bo teraz tak jakby znów nie ma mnie w kraju i nie bardzo mogę się wypowiedzieć inaczej niż: "bardzo zgrabny".
UsuńI Ill Bethisad. Niestety nie słyszałam, ale po szybciutkim Guglu mniej więcej załapałam - czy to Europa alternatywna? Z inną historią i językami? Z tego pisze się książki czy raczej coś w stylu internetowych ficzków do rzeczywistości?
Ewa
Bardzo dziękuję za komentarz. Wprawdzie miałem odpowiedzieć na niego już jakiś czas temu, ale byłem niezmiernie zajęty. Poza tym, jak rozumiem to jeszcze nie koniec, dlatego też wolę poczekać aż skomentujesz całość. Nie chcę niepotrzebnie wprowadzać chaosu.
OdpowiedzUsuńJeśli o Nearyh chodzi, to korekta była bardzo profesjonalna. Współpracę wspominam pozytywnie, choć pewnie moje błędy i niedociągnięcia musiały ją nieźle irytować. Bardzo dokładnie przyjrzała się powtórzeniom. niestety nie miałem jeszcze siły się z nimi rozprawić. Kiedyś na pewno to zrobię. Tak, ja wiem, że tekst z dużą ilością powtórzeń czyta się gorzej, ale interpunkcja i powtórzenia należą do tych rzeczy na których zależy mi w tej chwili najmniej, bo mogą zostać poprawione w każdej chwili i nie są tak uciążliwe jak inne niedociągnięcia.
Co do Ill Bethisad, to trudno mi powiedzieć, bo nie angażowałem się w to aż tak bardzo. Oglądałem głównie mapy i czytałem ogólne wiadomości. Tutaj masz krótki opis, jeśli wierzyć cioci Wikipedii:
Projekt, który można zaliczyć do podgatunku steampunk, należy do najstarszych i najbardziej rozpracowanych historii alternatywnych aktywnych w sieci. Ill Bethisad ma charakter głównie encyklopedyczny. Składa się z języków sztucznych, linii chronologicznych, dziejów napisanych, wiadomości, flag, map i innych obrazów, krótkich filmów, opisów religii i technologii oraz krótkich opowiadań.
To chyba twór czysto teoretyczny. Na zasadzie: jak wyglądałby dany język, gdyby historia potoczyła się inaczej. Przykład: wenedyk -- język podobny do polskiego, ale oparty na romańskim (bodaj włoskim dokładnie)
A jeśli o imię chodzi, Mikołaj to tylko pseudonim. Prawdziwego imienia nie zdradzę :P
Piszę na szybko, dlatego wybacz, że jako anonim.
Raz jeszcze dziękuję za niezwykle budujący komentarz. Wszystkie wątpliwości postaram się rozwiać niebawem. spieszyć się nie musisz, bo prolog napisany jest tak, że nie trzeba czytać wszystkiego naraz.
Niezmiernie czekam, aż u Ciebie pojawi się coś nowego.
Cześć.
OdpowiedzUsuńMam jakiegoś pecha. Jak zasiadam do komputera, to ogółem sprawdzam kilka stron po kolei. Gra fabularna, dwa forum, blog i gmail. Na to starcza mi czasu, ale jak tylko zajrzę do Ciebie, to zaraz ktoś albo coś odrywa mnie i muszę przerwać. Sam wstęp przeczytałem już wcześniej, ale dopiero dzisiaj zabieram się za wypisywanie moich opinii o poszczególnych częściach. Tak, zamierzam oceniać każdą część po kolei, a nie całość. Dlatego pojawi się odpowiednia ilość komentarzy.
Najpierw jednak ponarzekam na brak zakładki albo chociażby archiwum bloga. To byłoby bardzo przydatne, gdybym mógł w jednym miejscu mieć dostęp do każdego rozdziału/każdej części.
Przejdźmy do Wstępu, w którym uprasza się czytelnika o wyrozumiałość.
Kwestia techniczna. Zauważyłem, że niektóre słowa cierpią na pewną przypadłość. Mianowicie w środku pojawia się dywiz. Przykład "po-wieści", "wy-padków".
Druga kwestia. Nie rozumiem dlaczego większość ludzi woli posługiwać się, z lepszym lub gorszym skutkiem, "ów, owa, owym" et cetera, zamiast po prostu użyć "ten, ta, tego, tym" i tak dalej. Jakoś lepiej to wygląda, brzmi czy coś? Pytam z czystej ciekawości.
Podoba mi się Twój styl, mimo że to dopiero i jedynie wstęp. Przynajmniej w tym fragmencie lekkość Twojego pióra wywarła na mnie duże wrażenie i chętnie zobaczyłbym opowiadanie historyczne w Twoim wykonaniu. Z obowiązkową staropolszczyzną w użyciu, bo czuję, że świetnie by Ci to poszło. Widać, że masz talent, jeśli chodzi o pisanie i widać, że trochę już nad tym siedzisz.
Jutro postaram się skomentować "Wielkie oczekiwania". Muszę wyznać, że ja też mam swoje wielkie oczekiwania odnośnie Twojego opowiadania.
Pozdrawiam serdecznie,
graf zer0.
Uff... W końcu znalazłem wolną chwilkę. Przede wszystkim ogromnie dziękuje za pozytywny komentarz!, jak również za poświęcony czas. Och, mną naprawdę nie musisz się przejmować. Nigdzie nie ucieknę. Biorąc pod uwagę oszałamiającą częstotliwość publikowanych postów, czasu na czytanie będziesz mieć co niemiara. Komentować możesz jak Ci wygodnie; blog w dużej mierze został przystosowany tak, że nie trzeba czytać wszystkiego naraz.
OdpowiedzUsuńOwszem, zakładka z rozdziałami miała się pojawić. Niestety przez to, że opublikowałem kilka fragmentów w jednym poście, nie bardzo wiedziałem, jak to ugryźć. Kiepski ze mnie haker i nie mam pojęcia, jak zrobić link odsyłający do odpowiedniego fragmentu w tekście -- takie coś jak na Wikipedii chociażby. O ile się nie mylę, nazywa się to kotwica. Ja w ogóle nie ogarniam kodu HTML. Spytam koleżankę albo skonsultuję się z Freyą. Postaram się jak najszybciej dodać odpowiednią zakładkę i w razie czego ją zaktualizuję.
Te rozczłonkowane wyrazy to po prostu moja próba walki ze spacjami. Czasami bywam strasznym pedantem i mam obsesję na punkcie ogromnych dziur między poszczególnymi słowami. Sprawdzę to jeszcze, ale w mojej przeglądarce wyglądało wszystko w porządku i słowa były przeniesione do nowej linijki po dywizie.
Jeśli chodzi o zaimek ów, to używam go w troszeczkę ironicznym, takim rubasznym -- powiedziałbym żartobliwie -- znaczeniu. Ja zauważyłem, że mam tendencję do używania wyrażeń typu: jegomość ów a nie ów jegomość. Nie wiem nawet, czy to do końca poprawne (wydaje mi się, że tak), ale jak wspominałem, chodzi o taką żartobliwą wymowę. Ja w ogóle staram się używać takich pseudokomicznych i ironicznych wstawek w celu złagodzenia całego patosu, w który zdarza mi się jeszcze dość często wpadać. Dziękuję za zwrócenie uwagi, na pewno wszystko sobie dokładnie przemyślę.
O, dziękuję za duży komplement. Mam nadzieję że w pełni zasłużony. Zawsze miło, gdy ktoś docenia Twój wysiłek. Powiem szczerze, miałem w planach napisać powieść historyczną o społeczno-obyczajowych przemianach u progu pozytywizmu. O wiele pewniej czuję się właśnie w takiej konwencji. Szczerze mówiąc, obawiałem się, że ta archaiczna stylizacja właśnie odstrasza potencjalnych czytelników.
Pisaniem zajmuję się już od kilku lat. Na tym blogu jestem od 2012, wcześniej były jeszcze dwa inne. Ogólnie zacząłem jakoś w wieku 17 lat, ale na poważnie o pisaniu zacząłem myśleć, gdy poznałem Haley. To w dużej mierze właśnie jej zasługa, że zrobiłem jakikolwiek postęp. Po trosze też dzięki studiom i XIX-wiecznym kolubrynom, do których mam ogromną słabość; ale głównie to rozmowy z Haley i własny wysiłek. Jeśli chodzi o obecną formę tego opowiadania, to pracuję nad nim od około dwóch lat. Po krótkiej przerwie na maturę zacząłem poważnie myśleć nad zmianą koncepcji i zaczęciu wszystkiego od nowa. Rękę mam jeszcze ciężką, ale staram się pozbyć wrażliwości drwala i tchnąć prawdziwe życie w to opowiadanie, żeby opisy nie były tylko ładnymi wydmuszkami, ale żeby całość była bardziej ambitna i wielowymiarowa. Opisy w dużej mierze to nie taki problem, gorzej z logiką i bohaterami. To chyba moja największa zmora.
Dziękuję raz jeszcze. Wszystkie uwagi na pewno dokładnie rozważę i zawsze chętnie wysłucham, co masz do powiedzenia. Możesz śmiało wyrażać swoje opinie; ja się nie pogniewam, a wręcz przeciwnie! będę ogromnie wdzięczny. Śpieszyć się też nie musisz.
Pozdrawiam serdecznie!
U mnie też częstotliwość postów się zmniejszy, gdy zabraknie mi rozdziałów, które napisałem w przeszłości. Plus chciałbym trochę posiedzieć nad wcześniejszymi, żeby ich jakość się trochę podniosła.
UsuńTeż się na tym zbytnio nie znam. Dlatego staram się nie publikować kilku rozdziałów/części w jednym poście, żeby była jakaś tam przejrzystość. Tak to ludzie wejdą w zakładkę i wybiorą sobie odpowiedni link.
Ach, rozumiem. W takim razie nie przejmuj się, bo z blogami jest o tyle kiepska sprawa, że jeśli coś dobrze wygląda u Ciebie, na używanej przez Ciebie przeglądarce i w używanej rozdzielczości, to u kogoś innego może być już gorzej. Po prostu się zdziwiłem, dlaczego zrobiłeś coś takiego, tym bardziej, że słowa z dywizami znajdowały się gdzieś pośrodku linijki.
Ja nie używam "ów" z dwóch powodów. Pierwszy, że nie do końca potrafię go dobrze odmawiać, drugi, że po prostu nie pasuje do cyberpunkowego klimatu. Który, mam szczerą nadzieję, uda mi się oddać w nowszych tworach.
Niby piszę od tych czterech lat, ale ze mną tak bywa, że napiszę kilka rozdziałów, potem to wszystko porzucam na pół roku, wracam, znowu kilka rozdziałów i tak w kółko. I szczerze mówiąc, mój warsztat nie poprawił się ani trochę i nie jest lepszy od tego, kiedy zaczynałem swoją przygodę.
"Wszystko zaczyna i kończy się w barach" jest opowiadaniem naprawdę starym i był pisany w czasach, kiedy jeszcze nie do końca rozumiałem cyberpunk. Stąd w opowiadaniu więcej elementów "punk" niż "cyber", ale to powinno się później zmienić.
Ja mam właśnie nadzieję, że dzięki Arcowi nauczę się porządnie pisać. I że dzięki jego pomocy moje teksty będą prezentowały odpowiednią jakość. Wiele pracy przede mną, w to nie wątpię. Kiedyś trzeba się nauczyć pisać.
Z czytelnikami jest różnie i zauważyłem to na przestrzeni tych kilku lat. Wejść zawsze było sporo, sporo osób musiało czytać opowiadania, patrząc na ilość wyświetleń poszczególnych rozdziałów, ale niekoniecznie piszą komentarze. Co prawda, piszę dla siebie, a reklamuję się tylko dlatego, że chciałbym, żeby ludzie mieli szansę trafić na moją grafomanię i poczytać w wolnej chwili. Może przypadnie do gustu, a może nie.
Mnie archaiczna stylizacja, staropolszczyzna ogółem, bardzo się podoba, ale to tylko mój gust. Każdy ma przecież inny.
Pozdrawiam,
graf zer0.
Cześć.
OdpowiedzUsuńŻałuję, że dopiero teraz zdecydowałem się zabrać za czytanie Twojego dzieła. Rzuciłem pisanie na długi czas, nie czytałem żadnych opowiadań na Internecie. Null.
Ale teraz wracam do obu tych rzeczy i muszę powiedzieć, że...
Jestem oczarowany Twoim stylem. Naprawdę. Czytało mi się świetnie. A w dodatku pierwsza część była długa, dzięki temu dłużej mogłem się nią cieszyć.
Opisy są bardzo plastyczne, działają na wyobraźnię, ale to pewnie sam już wiesz.
I nie chcę wychodzić na pochlebcę, który wypisuje tylko same plusy, żeby zachęcić Cię do przyjścia do mnie. Mojego blogaska przecież znasz.
Najbardziej, przynajmniej na razie, spodobała mi się postać Edmunda i muszę przyznać, że cieszę się, iż nie mam takiego powodzenia u płci przeciwnej, co on. To musi być bardzo męczące.
Ogółem dobrze Ci wyszła kreacja tych dwóch postaci. Mam na myśli jeszcze Konstancję.
Jestem też ciekaw, co wyniknie ze spotkania dziewczyny z kobietą.
Zauważyłem też parę literówek i wspomniany przeze mnie błąd, nie-błąd. U mnie dalej te wyrazy są zazwyczaj w środku zdania. Może po prostu użyj justowania?
Nie muszę chyba mówić, że zyskałeś stałego czytelnika? Tym bardziej czekam na lipiec.
Pozdrawiam serdecznie,
graf zer0.