IV
W OTCHŁANI ROZPACZY
Burza ustała już na
szczęście. Mimo to Edmund nie ruszał się z miejsca od dobrej godziny. Nie
zamierzał wprawdzie tkwić bez ruchu w nieskończoność, ale nie wiedział również,
co należałoby teraz począć z samym sobą.
Wydawało mu się, że
zdrowe zmysły powoli opuszczają go, a wraz z nimi odchodzą wszelkie chęci do
życia. Stan jego wynikał w dużej mierze z narastającej gorączki;
Edmund nie zamierzał bynajmniej targnąć się na własne życie. Przynajmniej nie w
owej chwili. Zastanawiał się po prostu, jakby to było
przestać nagle istnieć. Złapał się również na tym, że poddał w
wątpliwość nie tylko własne istnienie, ale niejako zaprzeczył istnieniu całego
świata. Wszystko to wydawało mu się wtedy co najwyżej pijackim wymysłem udręczonej
duszy. Później popadł w zupełną apatię i nie myślał już o niczym.
Czytelnik zapewne
zastanawia się, co też Edmund robił na deszczu, jeśli nie z obja-wami
obłędu, to przynajmniej z narastającą maligną.
Wszak nie jest żadną
tajemnicą, że po wydarzeniach, które rozegrały się o świcie, także Edmund
zapragnął w końcu uciec z tego
miejsca przepełnionego śmiercią i trwo- gą. On jeden chciał może
zapaść się pod ziemię. Zamiast tego znalazł się nie wiadomo kiedy pod dachem
jakiegoś domu; gwoli ścisłości, była to raczej rudera, zresztą dawno
już opuszczona, niźli piętrowy budynek – miejsce cokolwiek
odosobnione i zupełnie nie- uczęszczane. Rzec by można, idealne!
Również sposób
zjawienia się naszego jegomościa był dość niecodzienny. Kie-dy nawałnica
rozpoczęła się już, ludzie pospiesznie opuszczali plac. Edmund prze-siąknięty
do reszty postanowił udać się gdzieś jak najdalej stąd. Błądził wtedy jak we
mgle, snując się leniwie ulicami skąpanymi w deszczu; bredził coś do siebie.
Ludzie uciekający przed burzą mijali go, zachodząc zapewne w głowę, cóż to za
oryginał prze- chadza się tam tędy zupełnie bez życia. „Wariat!” –
odpowiadały mu spojrzenia innych odprowadzające go w tej, wydawać by się
mogło, bezkresnej podróży. On jednak nie zwracał uwagi.
Kluczył tak jeszcze
długo, gdy naraz oczom jego ukazał się cokolwiek mizerny widok: ów
pobielany dom z szarym dachem. Dość wiekowy – tyle Edmund zdołał wy-
wnioskować w swoim stanie. Dom ten z powybijanymi oknami, do niedawna
jeszcze porośnięty bluszczem i winoroślą, stał na uboczu. I kusił czymś,
czego Edmund nie umiał nawet nazwać. Niewątpliwie czuł to jednak, choć nie
pojmował.
Nieokreślony
magnetyzm, owa doza tajemniczości tak odpowiednia przecież po- dobnym
miejscom przyciągnęły go bez reszty i po chwili Edmund zapragnął
wyłamać lichy już co prawda drewniany płot, by przestąpić próg tego
dziwnego sanktuarium. Tak zresztą zrobił.
Nie wszedł jednak do
środka.
Stanął w drzwiach niby
na granicy dwóch zupełnie obcych światów, by chłonąć ten niecodzienny widok.
Niemal pośrodku owej pustki (sprzętów wprawdzie nie było już prawie wcale)
wyrastał wątły jeszcze dąb – naokoło spękanej posadzki ktoś porozrzucał
jakby od niechcenia parę żołędzi – dzieło raczej przypadku niźli
zamysłu; zapadnięta do środka więźba, potłuczone szyby rozsiane po całej
podłodze i tynk odlatujący ze ścian – wszystko skąpane w blasku porannego
słońca przemawiało do Edmunda, że nie wszystko marność. Była w tym jakaś
nadzieja, piękno osobliwości. Nie bez powodu lubujemy się w takich
miejscach.
Targany na
przemiennie dreszczami, to znów rozdarty przez wyrzuty sumie-nia oparł się
o ścianę pod maleńkim daszkiem, by po chwili osunąć się na
zie-mię. Znalazłszy znikomą ochronę przed deszczem, trwał w bezruchu. Nie
miało to jed-nak większego znaczenia, i tak był już zziębnięty i
przemoczony.
Siedział z nogą zgiętą
w kolanie, drugą, jakby mimowolnie, odrzucił na bok. Zmęczenie dawało o sobie
znać.
Edmund pragnął może
tylko skryć swoją twarz w dłoniach i nie myśleć o niczym; pozwolić, by
rozpacz pochłonęła go jak bezksiężycowa noc. Tym właśnie było teraz jego
życie – otchłanią, pustką i nocą. Niczym więcej.
Raptem nie wiedzieć
kiedy przeżył widocznie pierwsze przebudzenie i jakieś nowe życie wstąpiło w te
zdrętwiałe członki albo resztką sił zdołał porwać się z ziemi na własne nogi i
przywarł do ściany niczym posąg, jakeśmy go tutaj ujrzeli po raz pierwszy.
Gdy zmysły Edmundowi
powróciły, niewiele później z tego pamiętał, zwłaszcza sposób w jaki się
znalazł, ani to, co wydarzyło się na krótko przed jego stagnacją.
Po pewnym czasie
uświadomił sobie jednak, że odczuwa ból.
Skóra na jego palcach
była zdarta pewno w skutek ciągłego uderzania. Paznokcie z kolei wbijały się w
twardą powierzchnię dłoni, nie czyniąc zresztą żadnej krzywdy. Choć
nie martwił się tym zbytnio, po chwili zdał sobie sprawę, co
właściwie musiał wy-prawiać. Biedak pewnie cały czas przepędziłby
z kurczowo zaciśniętymi pięściami.
Utrata świadomości przyszła
zatem chyba w porę.
Przejaśniło się
już zupełnie. I rzekłbyś, ten nagły promień słońca stał się widocznie impulsem
do zmiany nastroju. Edmund zapragnął działać.
Ruszył tedy dziarskim
krokiem. „Tak właśnie zrobię – pomyślał. – Pójdę wprost do pani
Orsin. Nawet jeśli przeklnie mnie i pośle do wszystkich diabłów, wybadam
dyskretnie, czy im czego nie potrzeba. Otoczę je opieką i będę pomagać z
ukrycia. I przyjmą tę pomoc, nawet o tym nie wiedząc. I choć znienawidzą mnie,
to i tak im pomogę. To mi wystarczy”.
Nie musimy wspominać,
że nieszczęśnik zbyt pochopnie ocenił był sytuację i nie-omal od
razu przewróciłby się na prostej drodze, nogi jego bowiem zupełnie
niepo-słuszne okazały się całkiem zdrętwiałe, a wyłoniwszy się z mroków, doznał
nagłego porażenia oczu. Dopiero po chwili stan Edmunda wrócił do normy.
Zanim nasz jegomość
zdołał jeszcze opuścić to, wydawać się mogło, dość osobliwe miejsce, rzucił był
całkiem przypadkowe spojrzenie na zegar słoneczny wynurzający się gdzieś
ukradkiem z odmętów nieskończonej zieleni. Działanie Edmunda było odru-chowe,
niczym nie spowodowane, mimo to usłyszał dźwięk niby krakanie. Edmund nie był
jednak pewien, czy to nie ów krzyk wzbudził jego ciekawość. Albowiem w
momencie, w którym właśnie obejrzał się za siebie, spostrzegł to
upiorne ptaszysko (takim właśnie wydało się Edmundowi w owej
chwili). Zupełnie jakby pojawiło się na zawołanie!
„Cóż się dzisiaj z
tobą dzieje, Edmundzie? Tracisz czas na głupstwa! rozum płata ci figle. Czyżbyś
właśnie dzisiaj zamierzał postradać zmysły?”
Burza
myśli wciąż uparcie kłębiła się w jego głowie. Dziwny niepokój nie
opuszczał Edmunda mimo nadziei tlącej się w sercu, zupełnie jakby czyny jego
miały wyrządzić jeszcze więcej zła i przysporzyć nowych cierpień. Kroki jego, zdawać
by się mogło, dość pospieszne i zupełnie niepewne zdradzały niepokój. Rzekłbyś,
człowiek ów musiał mieć duszę na ramieniu. Edmund w swym zapamiętaniu nie
spostrzegł nawet, że wytrącił jakiejś nędzarce kilka jabłek, o które pewnie z
trudem musiała żebrać przez cały ranek, i tak zresztą chylący się już ku
końcowi.
Niewątpliwie ukradła
była je gdzieś po prostu. Któż raczy wiedzieć. Nie ma to zgoła żadnego
znaczenia.
– Jak chodzisz, łotrze
przeklęty – wrzasnęła dziewczyna – żeby damy po drodze
przewracać! Kto to widział? Nie zatrzyma ci się taki nawet, nie pomoże.
Wszyscyście jednacy, a niechby was jeden czort porwał!
Edmund rzeczywiście
nie spostrzegł, że nieomal stratował to dziewczę snujące się bez celu po
mieście, pędzące żywot iście zwierzęcy, którego jedynym celem
było za-spokojenie pierwotnych instynktów, by wypełnić żołądek czym się
da, by przetrwać kolejny dzień aż do nocy, żeby znów wstać nad
ranem. Biedne dziecko. Po dwakroć musi być przeklęty ten, kto poszedł spać
w dostatku, a obudził się nędzarzem.
Dziewczyna jęła
zbierać swoje jabłka, nagle nie wiedzieć skąd wyłonił się jakiś kloszard jakby
wyrósł spod ziemi. Był okropny w swym ubóstwie zupełnie jak istota do niedawna
jeszcze ludzka, dziś niepodobna już wcale jakby zwyrodniała i całkiem nie-rozumna,
której jedyną zbrodnią jest nędza. Była to jednak istota tak parszywa i
zgniła, niby całe boskie dzieło ewolucji cofnęło się w jedną noc, a bękart ten
nie mający wszak ojca, zrodził się z nędzy i rozpaczy; wypełznął z
przeklętego łona tych dwóch matek. To one bowiem popychają człowieka
na skraj przepaści, sprawiają, że wstępuje na drogę, z której nie
ma przecie odwrotu; obywatel staje się dzikusem.
Może zbrodniarz ów
nigdy nie był obywatelem? – zdolny tedy do gwałtu i przemocy, oszołomiony
swym pijaństwem, za kołyskę miał jeno zbrodnię.
– Taka z ciebie
paniusia? – wrzasnął
okrutnik zachrypniętym głosem – no to choć
tutaj. Patrzcie ją, jak się rwie! Chłopa ci potrzeba, moja panno.
– Zostaw mnie,
bydlaku! Ty szczurze! Puszczaj mnie, słyszysz? Będę krzyczeć. Na pomoc,
ratunku. Boże jedyny, zlitujże się. Och... Kobietę szarpią. Damę napadli w
biały dzień zbiry ohydne. Pomocy.
Nasz jegomość dopiero
po chwili uzmysłowił sobie, jakiego feralnego zajścia stał się mimowolnym
świadkiem, a co ważniejsze – także uczestnikiem. Świadomość opuściła
go, umysł jego nie zaprzątnięty bowiem niczym, prócz rozmowy z panią
Orsin nie zdolny był pojąć czegokolwiek, choć naturalnie Edmund nie stracił
umiejętności lo-gicznego myślenia. Nie postradał przecie zmysłów. Nie zwrócił
po prostu uwagi na incydent z nędzarką, ustaliliśmy to już. Nie mógł zatem
wiedzieć, że owa pannica – dziecko właściwie – została zaatakowana
przez jakiegoś hultaja. Dopiero krzyk nędzarki wyrwał Edmunda z
rozmyślań i wówczas jegomość ów zauważył, jak oprych szar-
pie dziewuszkę, ta zaś próbuje się wyrwać, dość nieudolnie
zresztą.
– Puść ją zaraz,
słyszysz! Zostaw, mówię.
– Boże, czy widzisz,
jak mi źle? Nie ma już sprawiedliwości na tym świecie. Bezkarnie mogą pomiatać
człowiekiem. Gardzą tobą, traktują cię jak byle co; pomiatają
bezczelnie. Za nic mają kobietę, damę! Boga nie ma! Umarł bodaj z ostatnim
życzliwym człowiekiem. Nie ma litości, nie ma współczucia; byleby poniżyć,
zdeptać drugiego. Boże... jak mi jest źle. Nie ma dokąd pójść. Nikogo już
nie obchodzi mój los.
Edmund rzucił się z
pięściami. Złapał draba za płachtę śmierdzącej i lepkiej od brudu materii
imitującej płaszcz; wywrócił łotrzyka, ciągnąc obszarpany kawał szmaty, ten z
kolei poleciał na bruk zasłaniając się rękoma przed upadkiem. Edmund zaczął
okładać bezbronnego już zupełnie zbira; kopał go, dopóki nie uzmysłowił sobie,
że jest nim starzec. Na starca wyglądał bowiem, nie sposób określić jednak
wieku. Wołał starczym głosem, prosił o litość. Edmund przestał kopać, zapłonął
wstydem. Nie poznawał samego siebie. Spojrzał na dziewczynę.
Po zbirze nie było już
śladu.
Nędzarka natomiast
niewiele pojmowała z tego, co właśnie się wydarzyło. Patrzyła na tego dziwnego
mężczyznę, który być może stanął w jej obronie, albo po prostu odegnał
tego potwora, by rzucić się samemu i skrzywdzić ją jeszcze okrutniej. Bała
się go; widziała przecież, co zrobił temu łotrowi. Był dziki i
przerażający. Gwałtowny. Był piękny i był niepewny – patrzał na nią i
się wstydził.
Ona z kolei nie mogła
uciec. Chciała, lecz nie mogła. Nie pojmowała tego. Strach paraliżuje, a
ciekawość przyciąga. Stała więc zaciekawiona, stała drżąc w niepewności. Mówiła
coś, żaliła się. Cóż więcej pozostało?
Edmund słuchał utyskiwań
swojej nędzarki i jął przyglądać się coraz uważniej. Chwycił zimne ramiona
swoimi dłońmi, próbując może jakoś uspokoić tego roztrzęsionego podlotka.
Nędzarka nie przestawała jednak mówić, łzy płynęły jej z oczu, a
Edmund nie mógł pojąć, jak można żyć w takiej biedzie. Naturalnie zdawał
sobie sprawę z istnienia nędzy. Wiedział, że ludzie cierpią głód i
niedostatek, sam przecież pomagał, rozdawał jałmużnę, przekazywał
hojne darowizny. Robił to jednak nie z dobroci serca, uważał to za pewnego
rodzaju modę. Wydawało mu się, że tak wypada. Nie chciał niepotrzebnie brudzić
rąk, wolał oszczędzić sobie przykrego widoku. Sam jeden nie zbawiłby przecież
całego świata. Mimo to nastąpił pewien przełom. Coś w Edmundzie drgnęło, choć
bardziej poruszyło go może nie tyle ubóstwo owej dziewczyny, a jej
upodlenie. Dziś pierwszy raz chyba nędza wyszła mu na przeciw. Edmund
zrozumiał, że źle się dzieje.
Tego dnia miał jeszcze
sposobność, by przejrzeć na oczy...
Zsunął pierścień z
palca, wyjął wszystkie pieniądze, jakie miał tego dnia przy sobie. Na koniec
rozpiął guzik koszuli i zdjął złoty łańcuszek. Wcisnął wszystko dziewczynie do
ręki. Chciałby nawet ofiarować jej swój płaszcz, gdyby nie był mokry.
– Nie płacz już, moje
dziecko. Weź, może tobie bardziej się poszczęści. Zrób dobry użytek i wyrwij
się z tej nędzy. Wydaj, na co będziesz chciała.
„Wariat jeden. Paczcie
go, oszalał! Pijany czy co? Pieniądze rozdaje”.
– Kpisz pan sobie ze
mnie! Z nieszczęścia i ludzkiej krzywdy sobie szydzisz? Czy już nie ma litości
na tym świecie, żeby tak okrutne żarty sobie robić?!
Raz jeszcze chwycił
mocno jej ramiona, po czym oburącz delikatnie pogładził ją po głowie; chciałby
może przytulić ją do piersi. W porę oprzytomniał jednak, i speszony odjął
dłonie od dziewczęcej twarzy. Biedak chrząknął znacząco, musiał zapewne
uświadomić sobie, jakim nietaktem było jego zachowanie, nawet jeśli idzie o
zwykłą nędzarkę; była kobietą wszakże.
– Och, głupia... Nie
żartuję, bierz te pieniądze, mówię. Mnie one parzą. Nie chcę ich. Weź i rozdaj
innym albo kup sobie jedzenie. Znajdź bezpieczną kryjówkę, zacznij godne życie.
Na początek wystarczy. Tylko nie wydaj wszystkiego naraz.
Dziewczyna wpatrywała
się w Edmunda. Gardziła nim może, mimo to człowiek ów chciał oddać jej
wszystko, co miał, choć pewnie nie było tego zbyt wiele. Strój wpra- wdzie miał
schludny, prawie nowy; niczego nie mogła być jednak pewna. Niczego nie
rozumiała. Równie dobrze pieniądze mogły pochodzić ze zbójeckiego
napadu. Męż- czyzna przerażał ją, wydawał się bestią, straszliwym demonem,
w najlepszym wypadku wariatem z wyrzutami sumienia, pokutującą duszą.
W jednej chwili nieszczęśnik ów wydał się jej całkiem ludzki. Jęła dopatrywać
się w tej dzikiej fizjonomii cech czło- wieczych, wydawało się, że w czerwonych
i podkrążonych oczach wciąż tli się życie.
– Przemokłeś pan
zupełnie do suchej nitki, i drżysz cały.
Dziewczyna przyłożyła
Edmundowi dłoń do rozpalonego czoła. Uśmiechnęła się mrużąc oczy. Głos jej
wydał mu się całkiem przyjemny, delikatny i opiekuńczy. Ta odrobina współczucia
dotknęła go nad wyraz.Nie pomyślałby nigdy, że nie mając nic,
można znaleźć odrobinę zrozumienia i ofiarować znacznie więcej.
Edmund nie przejmował się swoim stanem, mimo to nędzarka ulitowała się nad nim,
bynajmniej nie dlatego, że jej wcześniej zapłacił. To dziecko wiedziało, czym
jest miłosierdzie, choć samo nie zaznało go może wcale.
Ta istota daleka
przecie od ideału wydała mu się wówczas aniołem. Choć poni-żona i zrzucona na
dno, wydana na poniewierkę losu miała w sobie dar nieskazitelny, bożą
cząstkę. Bodaj to właśnie owa cząstka tak poruszyła Edmunda.
Gdy anioł traci swą
cnotę, nie upada, lecz staje się kobietą. Wznosi się wówczas na inne
poziomy. A gdy kobieta dostąpi błogosławieństwa, znów staje się aniołem. Co
więcej, staje się początkiem nowego.
Na całą jej troskę
dopowiedział jedynie, wyszeptał niemal bezgłośnie:
– To nic, to
zupełnie nic takiego. Wszystko będzie dobrze. Tak trzeba.
Ucałowała go w
policzek, Edmund westchnął tylko; zarumienił się i uśmiechnął leciutko. Po
chwili uciekła speszona, a on znów został zupełnie sam. Czy jeszcze się
spotkają? Zapewne nigdy.
– Nawet nie spytałem,
jak się nazywa.
Czas płynął szybko.
Było już około dziesiątej.
„Dziwne – pomyślał
Edmund znalazłszy się wreszcie u drzwi pani Orsin. – Nie ma
nikogo, czy nie chcą otworzyć? Pewno poszły na nabożeństwo ku czci zmarłego.
Tak, z pewnością! Nie godzi się przecie niepokoić w takiej chwili. Przyjdę
innym razem. Och, przecie najpierw wypadałoby się oporządzić. Spójrz na siebie,
Edmundzie, jak ty wyglą-dasz! Nikt przy zdrowych zmysłach nie zechce z tobą
rozmawiać. Dobrze, żeś nikogo nie zastał; jeszcze wzięłyby cię za jakiegoś
nędzarza”.
Na samą myśl, że ktoś
mógłby pomylić go z jakimś nieszczęśnikiem, przeszedł go dreszcz.
Edmund postanowił tedy
wrócić do domu, a wizytę złożyć dopiero pojutrze. Przypomniawszy
sobie zwyczaj żałobny, nie chciał niepokoić rodziny, nim nie upłynęły trzy
dni.
Pogrzeb –
wypadałoby wspomnieć – odbył się jeszcze tego samego dnia za
dopełnieniem stosownych formalności. Nic nie stało wszakże na przeszkodzie.
Adam Orsin został powieszony, nie było zatem potrzeby dłużej zwlekać z
pochówkiem, zgon nie musiał być oficjalnie potwierdzony. Istniało również
ryzyko, że ktoś wykradnie ciało; zechce je zbezcześcić lub ogłosić cud.
Zdarzały się już takie przypadki.
Naturalnie Edmund nie
mógł wiedzieć tego wszystkiego i dopiero o drugiej godzinie
owego trzeciego dnia, poukładawszy w głowie wszystkie myśli,
ośmielił się ponownie zapukać do drzwi domu jeszcze do niedawna zamieszkałego
przez Adama Orsina. Ta myśl zmroziła serce, przepełniając Edmunda trwogą.
Dotarłszy na miejsce,
stał pod drzwiami krótką chwilę, nim ośmielił się zapukać. Emocje opadły już,
Edmund zrozumiał to, i wiedział, że będzie mu trudniej niż poprzednio. Zapukał
jednak; mimo to nikt nie otwierał.
„Jak myślałem –
nie chcą otworzyć. Na nic mój wysiłek. Zrobię, jakem postanowił. Teraz
wypadałoby rozmówić się z panią de Vine. Zbyt długo już
zwlekałem”.
Minął rozłożysty
gmach świątyni, której zresztą przyjrzymy się jeszcze. Prze- chodząc obok,
zatrzymał się na moment. Wprawdzie Edmund nigdy nie deklarował swojej
pobożności, ale nie uważał się też za ateusza. Właściwie nie rozmyślał nad tym
zbyt poważnie. Na nabożeństwa uczęszczał, owszem, lecz niezmiernie rzadko i
raczej z przymusu, niejednokrotnie czując się na nich wcale obco zupełnie jak
gołąbek po-składany z papieru na siłę dopasowany do jakiegoś landszaftu.
Patrząc na gmach
świątyni, Edmund i tym razem doświadczał owego odosobnienia co zwykle, z tą różnicą,
że towarzyszył mu strach. Wyobrażał sobie nawet, że nieprze-niknione
oko spogląda nań z góry.
Zostawił pospiesznie
to miejsce za sobą, by wyrzuty sumienia nie dręczyły go niepotrzebnie w czasie
najmniej odpowiednim. Adama nazwał był nawet „zmarłym”. Zapewne nie chciał
przywoływać jego imienia.Coś niepokojącego jednak działo się
z Edmundem. Dotarłszy wreszcie do alei Widokowej zatrzymał
się. Stał na kamien-nej ścieżce pośród zaciszy, zewsząd otoczony
drzewami; spostrzegł nagle, że ponure ptaszysko, zupełnie jakby w ślad za
nim przybyło, by przysiąść na jednym z licznych posągów zdobiących ten
urokliwy zakątek sąsiadujący z pałacem pani de Vine. Co prawda nie musiał być
to ten sam kruk, wszakże wydawał się równie straszny.
Tajemnicze widmo
krążyło nad Edmundową głową.
Ten z kolei zamarł bez
reszty. Nie spodziewał się takiego obrotu spraw; bezsilność nie pozwoliła
mu ruszyć dalej. Scena, którą bowiem zastał był, wprawiła
go w osłu-pienie, przybiła do reszty, pogrążając ostatnie nadzieje. Stał
w milczeniu całkiem załamany. Raptem uzmysłowił sobie, że nie ma już
ratunku.
Edmund był skończony.
______________________________________
Spamowanie w dalszym ciągu jest VERBOTEN!
Tym razem nikt nie betuje. Niestety nie udało mi się
zakończyć prologu przed końcem roku. Wrzucam jednak krótki fragment, zdając
sobie sprawę, że Edmund wyszedł teraz strasznie egzaltowany. To się zmieni. W
stosownej chwili naniosę poprawki we wcześniejszej części. Astrid nazywa się teraz Konstancja.
Pani Konstancja nie jest już starościną, tylko hrabiną i nie
mieszka w zamku, a w pałacu. Ma to swoje konsekwencje w zmianie epoki, w
której toczy się akcja. Przypomina to trochę XIX wiek z silnymi wpływami
wcześniejszych epok, stąd te nawiązanie do steampunku. Magia odkrywa istotną, lecz
nie kluczową rolę. Nie jest to ani high, ani low fantasy -- raczej coś
pomiędzy. Wszystko będzie jeszcze wyjaśnione. Cały tekst ma właśnie nakreślić czytelnikowi
czasy, w których toczy się opowieść i wszystkie pozostałe aspekty kulturalno-obyczajowe,
zanim przejdziemy do właściwego punktu historii. Trochę to jednak potrwa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz